Jeszcze kilka lat temu o tym, co dzieje się ostatnio na tzw. szczytach władzy (bo marne to szczyty, skoro moralność okupujących je ludzi sięga dna) można by powiedzieć: wyszło szydło z worka. Ale Szydło – pani Beata, znaczy się – wyszła z rządowego worka już dawno i teraz jego działań własnym nazwiskiem zapewne firmować by nie chciała. Jego oraz całej swej (de)formacji politycznej. Chociaż kto ją tam wie… Trącące myszką określenie „kaczka dziennikarska” również w tych okolicznościach nie pasuje. Przyjmijmy więc, że dzięki gmeraniu Zjednoczonej (wokół żądzy władzy) Prawicy przy dacie i sposobie przeprowadzenia wyborów prezydenckich rodakom ukazała się nagle naga prawda. Prawda o ludziach, którym swego czasu zaufali, oddając w ich lepkie ręce – tu uderzę w patetycznie tony – swoje losy. Prawda niestety wstydliwa.
Ktoś powie: nic nowego, wszak polityka to jedno wielkie kuglarstwo i ściema, mające przekonać masy, że władza chce im zrobić dobrze – podczas gdy dobrze pragnie robić głównie sobie. Owszem, każdy w miarę świadomy konsument demokracji to wie. Gdzieś tam, w głębi duszy, lubi się jednak oszukiwać i wierzyć, że ci ważni państwo, którzy mówią do niego z telewizora, każdego dnia wstają z myślą o uczynieniu go szczęśliwym. Cóż, pora wydorośleć. I patrząc na tworzone przez Sejm pokraczne mutacje ordynacji wyborczej, przejrzeć na oczy. Choć obraz wyłonił się nam właśnie nader koszmarny.
Dopóki politycy kupczą naszymi uczuciami i marzeniami, dopóki schlebiają najniższym instynktom i w zamian za głosy wciskają kasę – można im ten teatrzyk wybaczyć. W końcu takie są reguły tej gry. Lecz kiedy chcą – tylko z myślą o reelekcji „Adriana” – byśmy wrzucając do urn także zdrowie, wzięli udział w wyborczej hucpie i klepnęli im prezia, pora ich grę zakończyć. Nie powinni nami rządzić ludzie, którym ktoś do systemu wartości wgrał wirusa.