Niemal każdy w naszej czarnowidzącej nacji albo kiedyś był harcerzem, albo pieścił uszy trelami disco polo. Bankowo zatem słyszał, ba, nawet nucił słynny szlagwort „Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina…”. Kto wie, może zastanawiał się wtedy jeden z drugim kuzyn honoris causa, czy aby na pewno do dyrektora budy powinien mówić „wujku”, a koleżankę Tosię z III c wypada traktować jak młodszą siostrę i pomóc jej w przyrodzie…? Familia to familia! Inny z kolei obywatel gotów jest trwać w świadomości pokrewieństwa z kandydatem Biedroniem, mimo dyskomfortu, którego i syrop homoapetyczny nie uleczy. Tak czy siak, choć można mieć wątpliwości typu „co autor chciał przez to powiedzieć”, ów song zawiera ziarno prawdy – owszem, jesteśmy rodziną. Lecz tylko pod warunkiem: że kraj zaatakował wróg lub zdarzyła się jakaś katastrofa. Po prostu musi być do d…
Pomagamy sobie coraz chętniej – o ile ktoś roześle dobroczynne wici zwołujące na wojnę z nieszczęściem i okazję do niesienia pomocy przyniesie nam na tacy. Cóż, nikt (poza, jak mawia znajoma niewiasta, tyłkiem jej chłopa) nie jest doskonały. Lepsza stymulowana gotowość niż spontaniczna obojętność. W życiu i we współżyciu. Swoją drogą, dziwiłem się kiedyś antykaczorowi Donaldowi, że nikt nie odradzał mu ordynowania narodowi przypowieści o zielonej wyspie. Zapomniał, że rodaków optymizm nie kręci? Lepiej było porównać ojczyznę do zatopionej w finansowym Oceanie Niespokojnym biednej Polantydy. Budżet by wprawdzie od tego nie utył, ale lud nad Wisłą biedowałby w o wiele lepszym nastroju. Bo wspólnie. A tak każdy grał w zielone na własne konto.
Podsumowując, stary harcerski szlagier wciąż ma się dobrze. Teraz wymaga jeno drobnej korekty. Ot choćby takiej: „Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina, zwłaszcza gdy nagle COVID wojnę wszczyna”.