Doszedłem do wniosku, że jestem dziwny. A właściwie poznałem kolejny powód czyniący tę konstatację uzasadnioną. Otóż nie biorą mnie reklamy. Gapiłem się właśnie na kolejny, przerywający filmową monotonię show z serii „Jak oni sprzedają”, gdy nagle zdałem sobie sprawę, iż żadnego z polecanych cacek nie posiadłem. Rozejrzałem się po swym betonowym gniazdku, pierwszy raz dostrzegając w nim brak napoju tuningowanego ongiś liśćmi koki, mlecznej kanapki z wapniem, piwa z dorzuconą w browarze drugą porcją chmielu, że o preparacie do rozpalania konarów nie wspomnę. D… ze mnie, nie konsument, pomyślałem. I… tak trzymać!
Przyznaję, nie cierpię perswazji skłaniającej mnie do zrobienia czegoś, co z praktycznego, ekonomicznego lub żadnego innego powodu nie ma sensu. Po prostu rozum, a nie emocje. Tymczasem merytorycznych reklam jest w Polsce mniej niż masonów. Dostajemy kolorowe obrazki i przekaz dający złudne wrażenie, że gdy już kupimy, założymy, czy zażyjemy, to będziemy jak ONI – ci celebrowani, którzy niczym niewolnicy pewnego portalu codziennie po wielokroć twierdzą: lubię to! Niestety, większość ze spotów robi z nas idiotów. I to za naszą kasę. Kiedy trzeba bulić za ujrzenie ringowego pogrzebu boksera Szpilki, grymasimy. Tymczasem z reklamową odmianą pay per view obcujemy każdego dnia. Z tym, że my płacimy po emisji. Bo nikt chyba nie sądzi, że producenci wabią go gratis…?
Na szczęście nie jest tak, że reklamy tylko kłamią. Kiedyś w jednej z nich padło pytanie: „jeśli coś jest tak samo dobre, to po co przepłacać?”. Święte słowa. Od małych polskich producentów często otrzymamy to samo, co od ponadnarodowych koncernów. To samo i taniej. A gdy pozbędziemy się słowiańskich ciągot do marketingowej uległości, dopiero wtedy – niczym chłopiec, którego dziadek faszerował w TV cukierkami o konsystencji kamienia – staniemy się naprawdę wyjątkowi.