Wśród obfitości krajowych świąt jest jedno wyjątkowe. Z pozoru czczone tylko porcją medialnego kitu, który na drugi dzień zadowoleni z siebie pismacy wydłubują ze świadomości naiwnych odbiorców. Lecz tak naprawdę obchodzimy je każdego dnia: osobiście, z ustami pełnymi słów powszechnie uważanych za kłamliwe, albo z uwagą wsłuchujemy się w kazania kapłanów oszustwa. Na czele z politykami, dzięki którym prima aprilis mamy w Polsce na okrągło.
Co do przedstawicieli środowisk legislacyjno-rządzących, wątpliwości dotyczące ich prawdomówności rozwiewa proste zestawienie przekazów z lewa i prawa. Ponieważ leżą one na merytorycznych antypodach, na pierwszy rzut ucha słychać, że ktoś łże. Bo jeśli według jednych ważniaków coś jest białe, a zdaniem innych czarne, prawda wcale nie musi leżeć pośrodku. Po prostu część tego towarzystwa, jak to ładnie sami politycy ujmują, z premedytacją mija się z prawdą. My zaś im na to pozwalamy, dając się wkręcać w zastępcze problemy, o których później tyleż chętnie, co bez sensu rozprawiamy. Pozwalamy, więc oni to robią. Nabierając przy okazji megalomańskiego przekonania o wartości wypuszczanych z gęby fraz(esów). A one najczęściej nie są cenne, lecz jedynie kosztowne. Dla posiadaczy mandatów i ministerialnych posad różnica to żadna, ale dla wyborczej masy olbrzymia. Bo to ona w rezultacie za wynikające z tego bełkotu czyny płaci.
Skąd się biorą mistrzowie blagi? Cóż, nawet największy małżonek stanu startował jako szary człowiek. I właśnie wtedy, ucząc się życia, doskonalił zarazem tak w nim przydatną umiejętność kłamstwa. Począwszy od bunkrowania przed starymi fajek, przez prężenie muskułów przed wybrankami serca, aż do bajania pracodawcom o swych naciąganych zaletach – wszystko to prowadzi do zalegalizowania kłamstwa jako społecznie akceptowanej formy wymiany myśli. Jeśli ktoś uzna, że jest w tym dobry, idzie do polityki. Kiedy coś w niej osiągnie – miał rację.