Jednym z ważniejszych wydarzeń bieżącego sezonu piłkarskiego w Legionowie był z pewnością mecz ósmej kolejki, w którym Legionovia KZB Legionowo podejmowała na własnym boisku utytułowany Widzew Łódź. Widzewiacy, mimo tego, że wcale nie byli zespołem lepszym, pokonali legionowian 2:0.
Spotkanie Legionovii z czterokrotnym mistrzem Polski, zdobywcą Pucharu Polski i Superpucharu Polski, półfinalistą Pucharu Mistrzów oraz uczestnikiem fazy grupowej Ligi Mistrzów, cieszyło się ogromnym zainteresowaniem kibiców. Starcie obu drużyn na legionowskim stadionie oglądał komplet widzów, czyli ponad 1700 osób! W związku z tym, że był to również mecz o podwyższonym ryzyku, zabezpieczały go nadzwyczajne, jak na legionowskie standardy, siły policji. Na trybunach zasiadł też sam prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej i były piłkarz Widzewa Zbigniew Boniek. Szef PZPN nie doczekał jednak kolejnego ligowego tryumfu swojej byłej drużyny, bo po bezbramkowej pierwszej połowie (ponoć zdegustowany stylem gry obu drużyn) opuścił stadion.
W spotkaniu powtórzył się schemat znany już z poprzednich ligowych meczów, czyli całkiem niezła pierwsza połowa w wykonaniu legionowian, dużo gorsza druga i bramki stracone w doliczonym czasie gry. Pierwsze 45 minut stało pod znakiem dominacji gospodarzy. Pierwszą groźną sytuację Legionovia stworzyła już w szóstej minucie meczu. Strzał po dobrym dośrodkowaniu Patryka Koziary z rzutu rożnego został jednak wybroniony. Dziesięć minut później przed okazją do zdobycia gola stanął Karol Podliński. Nie zdążył jednak dokładnie kopnąć piłki dośrodkowywanej z lewej strony boiska i bramkarz gości zdołał sparować ją na rzut rożny. Widzew groźniej zaczął atakować dopiero po około pół godzinie gry. Legionowianie byli jednak dobrze ustawieni w obronie i nie dopuszczali rywali do zbyt wielu sytuacji strzeleckich. Gdy już jednak do nich dochodzili, na posterunku stał Paweł Błesznowski. W 42 minucie przed kolejną szansą na zdobycie gola znów stanął Karol Podliński, jednak bramkarz gości skutecznie interweniował. Minutę później Legionovia nie wykorzystała najlepszej okazji w meczu. Eryk Więdłocha znalazł się w idealnej sytuacji do strzelenia gola. Jego mocny strzał trafił jednak najpierw w poprzeczkę, a następnie w słupek bramki gości.
Początek drugiej połowy był dość bezbarwny. Obie drużyny dużo walczyły w środku pola i nie były w stanie stworzyć większego zagrożenia przed bramką rywala. Ten boiskowy marazm w 60 minucie meczu przełamali widzewiacy. Świetne podanie kolegi z drużyny wykorzystał Konrad Gutowski i strzelił bramkę na 1:0. Po stracie gola podopieczni trenera Sasala musieli zacząć jeszcze śmielej atakować, co dawało gościom wyśmienitą okazję do kontr. W 69 minucie mogło być już 2:0, w sytuacji sam na sam lepszy okazał się jednak bramkarz Legionovii. Z minuty na minutę kontrataki Widzewa stawały się coraz groźniejsze. Legionovia mimo ambitnych prób nie potrafiła znaleźć sposobu na strzelenie łodzianom wyrównującego gola. Na dodatek tuż przed końcem regulaminowego czasu gry, po starciu z bramkarzem gości, poważnego urazu doznał Patryk Imiela i zaraz po spotkaniu trafił do szpitala. Mimo straty zawodnika, już w doliczonym czasie gry Legionovia była jeszcze w stanie poważnie zagrozić bramce rywali. Golkiper Widzewa po raz kolejny jednak świetnie interweniował. Chwilę potem sprawdziła się stara piłkarska zasada, że niewykorzystane sytuacje się mszczą. W ostatniej akcji meczu widzewiacy wyszli z zabójczą kontrą, po której jeden z zawodników gości minął bramkarza Legionovii i huknął do niemal pustej bramki. Niemal, bo stał w niej Piotr Maślanka, który… zatrzymał piłkę ręką. Sędzia od razu wskazał na jedenasty metr, a zawodnikowi Legionovii pokazał czerwoną kartkę. Rzut karny na bramkę zamienił Marcin Robak, ustalając tym samym wynik spotkania na 2:0. – Czegoś nam brakuje i ja myślę, że to chodzi po prostu o fart. Sytuacje sobie stwarzamy. Do przerwy mieliśmy ich o wiele więcej od przeciwnika i myślę, że byliśmy zespołem lepszym. Po przerwie Widzew już trochę inaczej zagrał. My też mamy swoje problemy, głównie mentalne. W tygodniu mieliśmy trochę rozmów i trochę problemów wewnętrznych, ale pozbieraliśmy się. Jeśli bowiem chodzi o podejście do meczu i zaangażowanie chłopaków, to trzeba im bić brawo, bo było w ich wykonaniu dużo determinacji i dużo sytuacji. Myślę, że ten niefart kiedyś się skończy, oby jak najwcześniej – mówił na pomeczowej konferencji ówczesny trener Legionovii, Marcin Sasal.
fot. Bartłomiej Bator