W świadomości narodu pokutuje pogląd, że robota w parlamencie – i nie chodzi tu o obmacywanie marszałkowskich lasek – to jakieś extra fajne zajęcie. Nic bardziej mylnego, pokuta to bowiem w najczystszej postaci. Byłem i widziałem.
Schody zaczynają się już przy wejściu. Zwykły homo etatus wchodzi do firmy szybko i bezproblemowo. A poseł i senator? O, ten to dopiero ma przegłosowane! Musi wciskać się w pikające bramki i opalać na mahoń w promieniach Roentgena. Później też nie jest lepiej. Stłoczony w skromnej sali, przez kilka godzin trzyma rękę w górze i wybiera jedną z trzech uwłaczających jego inteligencji opcji: tak, nie, wstrzymałem się od głosu. Toż bardziej wymagające są psychologiczne testy dla przedszkolaków! A co, jeśliby parlamentariusz zechciałby inaczej, np. „Być może poprę, ale muszę się jeszcze zastanowić”, albo „Jak wrócę do domu, zasięgnę opinii mojej starej”? Nic z tych rzeczy, ten numer nie przejdzie. Nie przejdzie też polityk spokojnie korytarzem. Niechby i na ostatnich zwieraczach biegł do sławojki, natychmiast wpada na hieny pragnące obedrzeć go ze szczątkowych choćby niusów. Dla zachęty dźgające ofiarę mikrofonami. Koszmar.
Po fajrancie zesłańcy narodu dostają jeszcze w twarz od realiów ekonomicznych. Za tych marnych naście tysi jałmużny trudno jest nawet odłożyć na zwykłego jaguara. Wynajęcie nawet klitki na biuro to też zadanie prawie niewykonalne. Uwłaczający jest wreszcie fakt ignorowania polityków w środkach transportu. Każdy inny podróżny spotka się z życzliwym zainteresowaniem obsługi: „Poproszę bilecik”, a emigrant z Wiejskiej traktowany jest niczym powietrze – wszędzie może pojechać i polecieć, pozostając niezauważonym przez księgową przewoźnika. Aż dziwne, że wciąż są chętni na fuchę, w której pracodawca jeszcze przed wypłatą wlepia mandat.