Z natury to jednak wredna matka! Obdarzając człeka na starość wiotczejącymi członkami, utwardza mu zarazem charakter i radykalizuje poglądy, przez co zaczyna on przypominać suchy chleb – prędzej go pokruszysz niż uformujesz. Na domiar złego pióra usuwane z czaszek męskiej części ludzkości przenosi od razu w inne rejony ciała, redukując seksualny powab ogołoconego z loków samca. Cóż, równowaga musi być. Dlatego w pewnym wieku chłop prosi fryzjera, by ten ogarnął mu włosy w nosie i dybie na ślubnej plastry do depilacji, celem wyrwania własnych pleców z objęć wchłaniającej je dżungli. Inna sprawa, że nie każdemu się chce. Stąd coraz łatwiej spotkań na ulicy yeti…
Po tym „włoskim” wstępie pora przejść do sedna. Dziś będzie o moim niezrozumieniu i milczącym braku akceptacji dla ludzi wpatrzonych w małe, świecące blado deseczki. Gdyby oni jeszcze używali ich do krojenia pieczywa, pół biedy. Ale w tych aparacikach gnieżdżą się ściśnięte do bólu książki, które ich użytkownicy, smyrając toto wzrokiem, pożerają np. w czasie miejskiej podróży między przystankami. I tu mój stary umysł się buntuje. Bo jakże to tak: książka, a nie można jej dotknąć, powąchać, poczuć w rękach? Lipa! Lektura w tabletach to coś na podobieństwo żarcia w tabletkach – niby zapewni sytość, lecz o orgii smaków można zapomnieć. Okej, rzeknie ktoś, lepiej czytać po nowemu niż wcale, no i będzie miał sporo racji. Ale seniorowi, podobnie jak politycznym fanatykom, nie przetłumaczysz – on wie swoje. Chociaż…? Kilka dni temu minąłem na ulicy stareńką parę, zapewne małżonków. Pani prowadziła pana pod rękę, ten zaś miał na głowie gigantyczne słuchawki, z których sączyła się muzyka. A ponieważ nie taszczyli patefonu, dziadzio jak nic ogarniał format mp3. Czyli można! Co z tego, że Fogg śpiewał mu do ucha, że „To ostatnia niedziela”? Na naukę żaden dzień nie jest ostatni.