Majowy wysyp białogranatówka maturalnego, czyli najliczniejszego o tej porze roku szkodnika placówek oświatowych sprzyjał bliższemu poznaniu zarazy, która wręcz dziesiątkuje przedstawicieli tego gatunku. Dawniej dotkniętych nią delikwentów nazywano w szkołach głąbami, debilami bądź nieukami. W większości przypadków słusznie. „Ale nie będzie belfer pluł nam w twarz!” – pomyśleli sobie ortograficzni dywersanci i przefarbowali się na dyslektyków, dysgrafików, dyskalkulików i innych kumatych inaczej dys-ydentów. Co ciekawe, mimo postępów medycyny, wirus pod nazwą AN ALFA BETA, rozprzestrzenia się wśród uczniów niczym „koronka” na weselach. I atakuje osobników mających uczęszczanie na lekcje w dużej przerwie – takich z dyslekcją.
Owa epidemia to po części wina dziecięcych lekarzy, którzy stosownymi kwitami szafują niczym geriatrzy Viagrą. Nie bacząc przy tym na fakt, że jeden z drugim Dysio Matador nie myli bynajmniej liter b-p, d-b, d-g czy też ę-en-e, ą-om, lecz jedynie hoduje w kajecie byki w rodzaju skura, gżech i chólajnoga. A to już przecież corrida całkiem innego rodzaju. Z punktu widzenia ucznia interes jest oczywisty: od momentu nominacji na dyslektyka może on ze słownika ortograficznego dyskletnie zrobić sobie podstawkę pod mysz komputerową i ten aspekt ojczyzny-polszczyzny zostawić mniejszym od siebie cwaniakom. Niech się tych głupot uczą!
Pomijając (szacowane na około 10 procent uczniowskiej populacji) autentyczne przypadki specyficznych trudności w nauce czytania i pisania, reszta językowych symulantów wyrabia w sobie przekonanie, że za pomocą jednego świstka z głupoty da się uczynić cnotę. To niebezpieczne, gdyż ów osąd jest tyleż prawdziwy, co i złudny. Bo tak naprawdę albo się moralny „wianek” posiada, albo nie – podarować cnotliwości nie można. Stracić ją zaś łatwo, nie tylko na piśmie.