Każdy automobilista to wie, a jak nie wie, to się dowie: szczęśliwy bywa on głównie wtedy, gdy samochód kupuje oraz kiedy znajduje nań amatora. Sęk w tym, że mając w rękach wieńczącą nasze kłopoty umowę sprzedaży, myślimy już o wpakowaniu się w kolejne. Bo trudno jest posiąść przecho… przejeżdżony wóz, który byłby wolny od nieznanych nowemu właścicielowi tajemnic. Tak samo zresztą rzecz się ma z szukaniem życiowej partnerki.
Zaczyna się od rocznika: facet nigdy nie może być pewien autentycznej daty produkcji. Powszechne są przypadki wprowadzania przez oferentkę w błąd, a zdarza się nawet fałszowanie dowodów. I to nie rejestracyjnych. Inna sprawa, że trudno wyczuć, za którym rocznikiem najlepiej się rozglądać. Młode oferują wprawdzie bezproblemową eksploatację, lecz są kosztowne w utrzymaniu – pozbawione regularnego serwisu w galeriach handlowych długo nie pojeżdżą. Ale i ze starszymi bywa różnie. Ciężko np. ustalić rzeczywisty przebieg, czyli liczbę przepracowanych chłopogodzin. Cofanie licznika jest tu wręcz na porządku nocnym. Z wiekowymi egzemplarzami należy też uważać na powłokę lakierniczą. Nagminnie zdarza się nakładanie takiej ilości szpachli, że właściwie przestaje być wiadomo, co się pod nią kryje. Kiedy później, w porannym słońcu, nowy właściciel wreszcie to ujrzy, często bywa już za późno. Aha, mimo okazyjnej ceny, bezwzględnie należy uważać na modele sprowadzane z zagranicy. Głównie dlatego, że w grę wchodzi właściwie tylko ta wschodnia, a taki zakup to niemal gwarancja kłopotów. Zwłaszcza, jeśli egzemplarz ściągnie swych rodzimych serwisantów.
Ano właśnie – gwarancja. Kierowco, w życiowej przejażdżce z niewiastą nigdy jej nie miałeś i mieć nie będziesz. Zapomnij. Chcesz uniknąć awarii, to codziennie na swoje cudo chuchaj i dmuchaj. Wtedy za każdym razem, nawet gdy nie włożysz kluczyka – pojedziesz. Inna sprawa, że nie zawsze w oczekiwanym wcześniej kierunku. Bo nam, szoferom, z reguły tylko wydaje się, że to my prowadzimy.