Inspirując się nazwą tego wydarzenia, śmiało można stwierdzić, że ubiegły tydzień upłynął miejskiej kulturze na słodko. A to za sprawą piątej edycji imprezy ochrzczonej przez pomysłodawców mianem Mazowiecki Jazz Jam. Legionowo. Zbieżność nazw z kultowym warszawskim festiwalem jest w tym przypadku… nieprzypadkowa.
Jako klub będący ongiś muzyczną filią „dżemborki”, MOK zwyczajnie dalej robi swoje. – To jest jakby kontynuacja Jazz Jamboree. Straciliśmy prawo do tej marki, jako że ktoś ją okopał, jest hermetyczna, i nie nam się pozwala do niej wejść. Może jak byśmy się uparli…? Ale po co, jeżeli możemy być oryginalni i stworzyliśmy własny Jazz Jam. – z nawiązującą do Jazz Jamboree kropką na końcu. Jest to fajne, jest mazowieckie i jest pięknie, bo zaufał nam marszałek, który jest głównym sponsorem, wspierają nas także oczywiście urząd miasta, pan prezydent i pan starosta. Pojawiają się też inne osoby, które coś nam dają, na przykład słoiki z dżemem, które rozdajemy publiczności po koncertach – mówi Zenon Durka, dyr. Miejskiego Ośrodka Kultury w Legionowie.
Jednak to nie owocowe przetwory, lecz dobra muzyka jest najlepszą wizytówką tej imprezy. Na legionowskim „dżemowisku” występowali najwięksi polscy, znani też w świecie jazzmani, tacy jak Adam Makowicz, Leszek Możdżer, Włodzimierz Pawlik, czy Andrzej Jagodziński. Dominacja pianistów w gronie gości Jazz Jamu jest, jak się okazuje, zamierzona. – Dlatego, że festiwal poświęciliśmy Krzysztofowi Komedzie Trzcińskiemu i nosi on oficjalną, wymyśloną przeze mnie nazwę „Wielcy trzydziestoletni”, będącą taką parafrazą pomiędzy „Pięknymi dwudziestoletnimi” Marka Hłaski a „Szpetnymi czterdziestoletnimi” Agnieszki Osieckiej.
Zanim na tegorocznym Jazz Jamie zagrały gwiazdy, dwa razy rozgrzewała mieszkańców Legionowska Szkoła Bluesa. A ponieważ koncertowała na miejskim rynku, trudno było tego nie usłyszeć. Zasadniczą, by tak rzec, część festiwalu rozpoczął także bluesman – gitarzysta Roman Puchowski, który w piątek zabrał słuchaczy z sali widowiskowej ratusza w rejs po Missisipi. Dzień później, na scenie przed Miejskim Ośrodkiem Kultury, pojawił się kwartet Piotra Schmidta. Program „Tribute to Tomasz Stańko” był hołdem złożonym znakomitemu trębaczowi przez jego kolegów i współpracowników. Swą kulminację Mazowiecki Jazz Jam. miał w niedzielę. Na początek zaśpiewała dla publiczności Małgorzata Markiewicz z zespołem. W plenerze, przy pięknej, słonecznej pogodzie pastelowe, jazzujące melodie smakowały słuchaczom niczym wyborny dżem.
Gdy już zapadł zmrok, na scenę weszli klawiszowiec Jan Smoczyński, perkusista Paweł Dobrowolski oraz ich dwa zacni goście: amerykański trębacz Michael Patches Stewart i legenda światowego jazzu Michał Urbaniak. – Zrobimy dzisiaj taki przegląd utworów, które ja, grając z Michałem Urbaniakiem już od jakichś 20 lat, miałem przyjemność wykonywać, plus kompozycje, które fascynowały Michała i mnie we wczesnych etapach naszego muzycznego rozwoju. Podwaliny jazzu w rodzaju utworów Horace’a Silvera czy Wayne’a Shortera. Chciałem się skupić na tym, żebyśmy mieli fajną zabawę – mówi pochodzący z rozegranej nieporęckiej rodziny Jan Smoczyński. – Strasznie lubię grać z organami, od dzieciństwa byłem zakochany w tej muzyce. Obaj z Michaelem ją lubimy, tak więc będzie fajne granie, tak jak na jamie, tak jak to Bóg stworzył jazz. Grając z Patchesem, czuję się, jakbym był w Nowym Jorku. Jest takie pewne powiązanie. A przez pandemię i tak dalej dawno nie byłem w domu… – nostalgicznie dodaje Michał Urbaniak, który na koncert w Legionowie, pokazując siłę przyjaźni i muzyki, przyjechał właściwie prosto ze szpitala.
Jak w domu mogli się za to poczuć fani jazzu, słysząc znajome motywy i wysmakowane dźwięki w wykonaniu mistrzów muzycznej improwizacji. Ale zdaniem Michała Urbaniaka docenić ich piękno mogą nie tylko wytrawni słuchacze. – Jazz jest muzyką popularną, wbrew temu, co się przyjęło w Polsce i w Europie. Prosty jazz, taki „z korzeniami”, jest dla każdego i każdy może go słuchać. A równie dobrze również tańczyć. W jazzie nie ma nic do rozumienia, chyba że słucha się dużo przekombinowanej, przeintelektualizowanej muzyki, która brzmi jak jazz, ale jazzem nie jest. To prosta muzyka i jak się ją czuje, to jest duża frajda – twierdzi Michał Urbaniak. A jego młodszy kolega od czarnych i białych klawiszy uzupełnia: – Zawsze powtarzam, że nie jest istotne, czy na widowni siedzi tylko jedna osoba i kim ona jest. Nawet jeżeli jest z przypadku, może to być taki moment, koncert, który odmieni jej życie, korzystnie na nią wpłynie. A jeżeli nie odmieni całego życia, to chociaż poprawi humor na parę godzin. I to jest istotne.
Plenerowym koncertom Jazz Jamu towarzyszyła wystawa fotografii gwiazd obecnych na poprzednich edycjach imprezy. A świeciły one, jako się rzekło, bardzo jasno. – To fajnie, że jest taki festiwal, potraktowany trochę na luzie, jak jam. Czyli w sposób, do jakiego jazz był stworzony – mówi Michał Urbaniak. – Trzeba sobie uświadomić, że mamy w Legionowie festiwal na poziomie najwyższym, powiedziałbym światowym. I trzymajmy się tego – dodaje dyr. Durka. Jan Smoczyński taką tezę wydaje się podzielać. – Jednak ta światowość wydarzenia to nie jego lokalizacja, tylko to, co wydarza się na scenie i wśród publiczności. Ja od zawsze walczę ze stwierdzeniami w rodzaju „o, to takie nie polskie, tylko światowe!”. Bo mamy swój język, mamy swoich artystów, świetnych wykonawców, świetną muzykę i świetne festiwale. Jest bardzo dobrze, więc jest światowo, ale jednocześnie po polsku. Nic temu „po polsku” nie umniejszając.
Piąta edycja Mazowieckiego Jazz Jamu pod wieloma względami była na piątkę z plusem. Kolejny raz potwierdziło się, że mieszkańcom Legionowa i okolic smakują jazzowe nuty.
fot. Matylda Durka