Zerkając ostatnimi laty na różne utalentowane programy, jakoś tak zrobiło mi się pewnego dnia smutno. Pal sześć zazdrość o to, że moich potraw lub tańca (o śpiewie nie wspomnę) kamera nawet nie chciałaby omieść wzrokiem. Z tym dawno się pogodziłem. Chodzi o coś innego. Wokół takich show kręcą się zwykle ludzie młodzi i na dorobku, omijają je zaś ci, którzy czegoś tam już się dochrapali – choćby politycy i samorządowcy. Z tego powodu nikt właściwie nie wie, co owym specom wychodzi najlepiej. Zwłaszcza że akurat ze staniem u sterów władzy często bywa marnie i odpowiedzialnym za swe okręty kapitanom świetnie udaje się głównie bujanie. Nic dziwnego, że naród miewa mdłości.
Czy więc, zamiast produkować gadżety świadczące jedynie o tym, że kandydaci mają ładne twarze i dobre chęci, nie lepiej byłoby zmusić ich do rywalizacji na innym polu? Kusząca (tele)wizja! Ni stąd, ni zowąd mogłoby się przecież okazać, że nasz wybraniec – wzorem filmowego dyrektora od reżysera Barei – wybrańcem jest po prostu „z zawodu”. Takich zawodów w trakcie weryfikacji doznalibyśmy zapewne mnóstwo. Bo co my w końcu wiemy o ludziach, którym z wyboru powierzamy w wyborach nasze sympatie, nadzieje i sporo mamony? Najczęściej tylko tyle, ile chcą opłacani z partyjnej (czyli naszej) kasy macherzy od kampanijnego szamaństwa. A niechby się tak jeden z drugim polityczny ad-orator wdrapał na scenę, potańczył, zaśpiewał, coś z łapkami zrobił – od razu byśmy wiedzieli, czy się do czegoś nada!
Tak na marginesie, już tysiące sylwestrów temu publicysta imieniem Platon uznał demokrację za ustrój lichy, bo strojony przez lud, który w swej masie durny jest i podatny na manipulacje. Miał rację. Nie miał jednak telewizji. Od razu by się kapnął, że najważniejszy w życiu jest talent. Nawet taki, powiedzmy, platoniczny.