Aż takim fanem ojczyzny, jak gładkogłowi, odziani na brytolską modłę bojsi spod znaku Tejkowskiego, nie jestem. Mierzi mnie uprawianie patriotyzmu w grupie. Z praojców Lecha, Mieszka tudzież zakapiorów spod Grunwaldu i Wizny żem jednak dumny. Dlatego dziwnie mi trochę, gdy po wiekach wojennych dożynek w imię narodowej tożsamości gubimy ją teraz pod naporem importowanych, obcych nam zwyczajów. Nie żeby w tych walentajndejach, helołinach czy bożole nuwo tkwiło jeno zło. Bez miłości człek byłby wszak jak cymbał brzmiący, bez memento mori – lekkomyślny i krótkowzroczny, a bez łyczka wina… lepiej nie mówić. Lecz jakoś tak głupio jest robić za gąbkę chłonącą wszystko, co ze świata na nią skapnie. A przecież można by się sprężyć i wycisnąć z niej coś, co zrosi globalną wioskę kroplą przaśnej słowiańszczyzny.
Potrzebnej do tego obrzędowej wilgoci mamy od metra. Weźmy choćby całowanie niewiast w łapę. Toć ten postrzegany za odarty z higieny akt jest świetną, uprawianą przez naszych antenatów grą wstępną! Dzięki niej dziarsko wkraczali w białogłową strefę osobistą, przyspieszając tym samym właściwy homo obłapiens taniec godowy. Podobną rolę pełni też w zasadzie śmigus-dyngus. I choć czynienie pań wilgotnymi jest ciut zbyt dosłowne, tutaj też da się dostrzec katalizator – jeśli nawet nie przyrostu naturalnego, to chociaż poprawy stosunków na linii testosteronu i estrogenów. Możemy również edukować zagraniczniaków w temacie wielkanocnego makijażu jaj, oczepin lub andrzejkowego lania wosku (bo lać w mordę, Andrew G. świadkiem, już potrafią).
Mamy też i współczesne ciekawostki eksportowe. Ziemskim nierobom sprzedajmy np. nasz dłuuugi weekend. Tym bardziej radykalnym pomoże zaś inny rodzimy patent: głodówka rotacyjna, czyli rodzaj strajkowego ramadanu. Krótko pisząc, mamy światu coś do zaproponowania. A nawet jak ten eksport nam nie wypali, to i tak za granicą pozostaniemy bohaterami – polish jokes.