Jak lubią mawiać (mono)Polanie, na frasunek dobry trunek. Po paru głębszych przemyśleniach chyba już wiem, dlaczego. Nie, nie chodzi o zawartą w nazwie naszego plemienia zachętę do podzielenia się trunkiem. Wyssaną z kieliszkiem ojca tradycję zostawmy na boku. Nas, bracia, w oceanie promili topi coś innego – kultura osobista. Utwierdziłem się ongiś w tym przekonaniu, gdym po dwóch dobach celebrowania urodzin kumpla dopłynął wreszcie do macierzystego portu. Żagle miałem wprawdzie poszarpane, stery uszkodzone i czułem jeszcze w głowie resztki sztormu, jasności myśli mi to wszak nie zmąciło. Ba, konkluzję śmiało da się przyjąć bez popitki!
Zacząłem od pytania, czy lubię spożywać płyny z etanolem? A skąd! Przedkładam nad nie maślankę, kawkę tudzież kwas chlebowy. Serio. Lecz zarówno moja osoba, jak i ów jubilat padliśmy ofiarą słowiańskiej gościnności i ogłady. On, gdyż trwał w błędnym przekonaniu, że bawić się można tylko po pijaku (jakby nie pamiętał, że na komunijnym przyjątku wódy na stole nie było, a mimo to wujkowie – co chwila tylko wychodząc do kuchni celem rozprostowania kończyn – bawili się świetnie), ja zaś poległem przez brak biesiadnej asertywności. Bo jak tu oznajmić kamratowi, że w dniu (czy raczej dniach) jego święta nie poświęci się zdrowia dla raptem kilkudziesięciu gramów destylowanej cieczy? Choćby i pomnożonych przez naście kolejek. Ja tam dla bliźnich wypiłbym nawet cykutę, takie we mnie drzemią pokłady ofiarności!
Każdy, kto czynił im kiedyś ten honor wie, że słowo „ofiarność” pasuje tu w sam raz. Człek staje wtedy przecież do konfrontacji z siłą zwalającą z nóg każdego przeciwnika. Szybką, skuteczną i nie dającą mu żadnych szans. A po swoim triumfie zostawiającą pokonanemu nie tylko moralnego kaca. Mimo to co dnia rodacy tysiącami podnoszą rzucaną przez czarodziejkę gorzałkę rękawicę, nie potrafiąc oprzeć się jej zaklęciom. I to oni, gdy przypadkiem ich latorośl zakosztuje ohydnego smaku ojcowskiego napitku, odbełkotują jej smutno: – No widzisz, a tatuś musi…