Epidemie bywają różne. Generalnie jednak ich cechą wspólną jest to, że odbijają się na zdrowiu, a nierzadko – patrz: COVID – konfiskują je nawet w stu procentach. Są też zarazy nietypowe i podstępne, które zainfekowanemu krzywdy nie czynią, lecz cierpią z ich powodu inni. Ci z wymierającej mniejszości, zwracającej uwagę nie tylko na to, co ktoś do nich mówi, ale też, w jaki czyni to sposób.
Z ciekawą fanką tzw. przerywników leksykalnych po raz pierwszy zetknąłem się ponad trzy dekady nazad, za sprawą licealnej koleżanki. Wygadane to dziewczę, będące do tego krewną samego Hermaszewskiego, w co drugie zdanie wsadzało urocze słówko „kat”. Jeno od święta, rzecz jasna, związane z sąsiednimi wyrazami. Istna, wzorem wujka, kosmitka! Kilka lat wstecz nad kraj nadciągnął z kolei wirus o nazwie „tak naprawdę”. Tu już zarażonych było więcej. Objawy choroby dało się dostrzec tudzież dosłyszeć na każdym kroku. Było, minęło – ktoś powie. Otóż nie. Wredne to wirusisko uległo bowiem mutacji i wróciło później do polszczyzny pod postacią słówka „tak”. Tyle że ze znakiem zapytania.
Naród opanowała leksykalna pandemia! Zewsząd było słychać teksty w rodzaju: „Mam auto w warsztacie, no i se tam stoi, tak?”, „Kupiłam nową kieckę, bo w starą już nie wchodzę, tak”, „Poproszę dwa kilo pasztetowej, tak? I tak dalej, i tak… Wszędzie i bez sensu ten signum „tęporis”. Aż chciałoby się na to mądre inaczej pytanie odrzec grzecznie: sraaak! O ile jeszcze rozumiem szarych konsumentów języka, którzy oralne infekcje łapią bezwiednie, poprzez kontakt z gadającymi w TV głowami, o tyle owe głowy winny być za prątkowanie rozmaitymi tak-ami karane. Najlepiej zakazem występów aż do całkowitego wyleczenia. To dopiero były wyraz dbałości o mowę! W końcu śpiewali my kiedyś, że nie damy jej pogrześć. No to nie dajmy, tak?