Zaimponowali mi kiedyś Japończycy. Gdy okazało się, że członkowie ekip sprzątających teren wokół uszkodzonej elektrowni atomowej od napromieniowania zaczęli świecić, do szturmu na Fukushimę zgłosiło się kilkuset skośnookich emerytów. Zrobili tak, sądząc, że skoro to oni – jako starzy mieszkańcy tych okolic – zgodzili się kiedyś na budowę zakładu, więc ponoszą też część odpowiedzialność za skutki jego zniszczenia. Uznali też, że skoro popromienny rak ma szansę uszczypnąć ich dopiero po kilkunastu latach, zbiegnie się to zapewne z naturalnym terminem ulotnienia się z Nipponu. Niechaj więc młodzi ludzie spieprzają od reaktorów, gdzie wiśnia kwitnie, pracują i płodzą dzieci, a resztę bierzemy na siebie my, seniorzy! Za miskę ryżu i (ewentualnie) dozgonną wdzięczność. Nikt nie pytał, co będzie z tego miał – ojczyzna jest najważniejsza. Czy mieszkańcy „drugiej Japonii” w razie potrzeby postąpiliby podobnie, czy może wobec Polandu okazaliby się bardziej surowi od sushi? Ja chyba znam odpowiedź.
Zaimponował mi kiedyś dawny kumpel z pracy. Gdy samuraje poznawali złe strony energii jądrowej, on w trybie pilnym musiał się zmagać z tym, co odważnym ludziom spod Fukushimy dopiero grozi. Nie chodzi o to, że młody, żonaty i dzieciaty facet zrobił coś, co zrobić musiał: poświęcił jeden z synonimów męskości i odbył przymusowe korepetycje z chemii. Podziwiałem go za styl, w jakim to uczynił. Pomijając pierwsze łzy zaskoczenia, gość oprotestował wyrok losu i natychmiast złożył apelację. A po kilku dniach od zabiegu, wkurzając raka do czerwoności, dziarsko pomaszerował do roboty. Bez lamentów, wyłudzania współczucia, bez nadwiślańskiej chorobofilii. I już gotuje się do dalszej walki, a ja wiem, że nie skończy jak kamikadze.
Zaimponował mi… Cóż, nikt poza medykami mi ostatnio nie zaimponował.