Tak się kiedyś odświętnie złożyło, że w okolicach grudniowych świąt zaliczyłem obok innych owieczek popas w Ziemi Świętej. Innymi słowy tam, gdzie urodziła się nasza era. Taka wizyta to w religijnej branży nic nowego. Wszak każdy muzułmanin musi choć raz w życiu pojawić się w Mekce. I pomijając koraniczne wyjątki, tak czyni. Chrześcijanin ma większą dowolność: może śmignąć do Izraela, ale też ukorzyć się w Częstochowie lub (to najpopularniejsza opcja) odbyć pielgrzymkę do centrum handlowego, by złożyć ofiarę na ołtarzu konsumpcjonizmu. Lecz ten pierwszy wariant wydaje się poza konkurencją: i dla miłujących turystykę, i stare dzieje, i wydatki. Mimo to daleko mu do popularności. Szkoda, bo spacer śladami proroka z Nazaretu pozwala inaczej spojrzeć na wszystko, co dotąd się o Nim słyszało. I w co wierzyło. Spojrzeć na własne, oślepione bliskowschodnim blichtrem oczy. U jednych taka wędrówka uwalnia nowe pokłady wiary, drudzy pozostają przy wyznaniowym status quo, zaś u innych wciąż kłębią się wątpliwości. Bo tam, na miejscu, nikt nawet nie próbuje ich rozwiewać.
Jeśli zaufać słowom przewodników, większość związanych z Jezusem faktów trudno przypisać do konkretnego adresu. Tak jest z miejscem Jego narodzin, czynionymi przezeń cudami, drogą na Golgotę czy wreszcie z punktem zatknięcia krzyża. Mimo to na pamiątkę tych wydarzeń wyrosły świątynie, których fundatorów przepełniała pewność, że wszystko odbyło się tam, właśnie tam i tylko tam. Na wieki wieków, amen. Z perspektywy historyka to niedopuszczalne, w oczach wyznawcy – oczywiste. W końcu na tym właśnie polega wiara. W końcu na końcu tylko na niej przyjdzie nam polegać. A co z wątpiącymi? Cóż, dla nich jest Gwiazdka – bożonarodzeniowe potwierdzenie, że gdy się czegoś mocno pragnie, wtedy się to dostaje. Albo ze sklepu, albo z (N/n)ieba. Czego niniejszym wszystkim życzę.