Są ludzie uwielbiający brać, są też tacy, co wolą dawać. Profesjonalistów w rodzaju komorników lub dam (cóż za ciekawa semantyczna zbieżność formy i treści…) nieobyczajnych obyczajów nie liczę. Ci drudzy wychodzą na żer w okolicach imienin Adama i Ewy. Zapatrzeni w brzuchatego brodacza, gromadnie zamieniają się wtedy w podarkofilów, marzących wyłącznie o wysłaniu bliskich do wrzuconej pod świecącego iglaka paki. Słodkie i wzruszające. Sęk w tym, że owa paczka, choć obdarowanego ma uczynić szczęśliwym, często z jego pragnieniami się mija. I nie chodzi tu o złą wolę naśladowców pana Mikołaja. Po prostu wyłazi z nich egoprezentyzm.
Przeciętny homo sklepus za nic nie kupi czegoś, co mu się nie podoba. A to gotowa recepta na gift, który będzie smakował głównie darczyńcy. Nie przypadkiem duzi faceci fundują małym facetom cacka, o jakich sami przed laty marzyli. Bo pod pozorem tatusiowania sami będą się mogli nimi bawić. Fakt, nie wyklucza to wcale dziecięcej radości, gdyż chłopców od mężczyzn różnią głównie zarost i przymus płacenia alimentów. Jednak łatwo w ten sposób sprezentować sobie i pacholęciu kłopot. Na linii dziewczęco-kobiecej czy też wśród pań bywa zresztą podobnie. Przykładem z życia wziętym może tu służyć historyjka, gdy jedna pani przez całe lata otrzymuje od krewnej pokaźny zestaw rajstop, podczas kiedy nawet krzesła w owej familii wiedzą, że ten element garderoby obdarowana kojarzy nie z rajem, lecz z najgorętszym piekłem. A co tam, liczą się intencje!
Czas spojrzeć prawdzie w oczy: kupować prezenty trzeba umieć. To nic, że nie uczą tego w szkołach. Wskazówki dotyczące oczekiwań ofiar naszego grudniowego rozdawnictwa mamy na wyciągnięcie ręki: w ich słowach, spojrzeniach, reakcjach na sklepowe wystawy. Należy jeno właściwie je odczytać. Później zostaje już tylko sięgnąć do kieszeni. Niekoniecznie głęboko.