Nawiedzają mnie czasem, niczym pomroczność jasna, wspomnienia odległych lat, w których cieszyłem się statusem przedszkolaka. Ależ było fajowo! Zwłaszcza że wespół z kolegą (pozdrawiam, Adasiu!) to my w całych starszakach rozstawialiśmy klocki. Adaś bowiem był duży, a ja miałem zawsze darmowe lody z pobliskiej, rządzonej maminą ręką cukierni. W społeczności, w której zwrot „daj gryza” powtarzano częściej, niż w dwuprogramowej telewizji szło „Siedemnaście mgnień wiosny”, każdy dzięki temu lizał mi z ręki.
Tak więc edukowałem się przedszkolnie słodkim abecadłem życia i zamiast – głupi! – delektować się tym stanem, czekałem aż dostanę w ręce dyplom Żaczka Szkolniaczka (chyba nikt nigdy nie uśmiechnął się bardziej idiotycznie niż ja na fotografii zdobiącej ten dokument…) i będę mógł wreszcie powędrować do szkoły. Lecz to już była inna bajka. Nie żeby gorsza, ze złym zakończeniem i czarownicą, ale inna. O ile bowiem przedszkole – przynajmniej w moich czasach – stanowiło krainę z rzadka krępowanej wolności, o tyle szkołę uczyniono przedsionkiem życia, w którym zaczęli oceniać, wymagać i nagradzać, gdy im się podoba. Ucięto dziecięcą żywiołowość, kreatywność i brak skrupułów. Tymczasem, jako rzekł wynalazca teorii względności, wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy! To ona pozwala z czasem ogarnąć świat szerszym spojrzeniem i uwolnić się z wszechobecnej dosłowności. Maluch – pod warunkiem, że jest odcięty od komputera i różnych pokemonowatych stworów – najpierw myśli, próbuje, tworzy, a dopiero potem poznaje i ocenia. Nowoczesne cyberdziecko, szczególnie to z przedszkolną tabula rasa, wszystko zaś już wie – bo wcześniej widziało na monitorze.
Sęk w tym, że według mnie, starszakowego weterana, to jednak nie to samo. Wie o tym każdy, kto kiedyś miał przyjemność gonić w życiu króliczka. Samo złapanie futrzaka nie stanowi już przecież takiej frajdy. Zresztą co tu dużo mówić, Einstein też pewnie chodził do przedszkola.