Gdym pewnego dnia, owładnięty poobiednią sennością, próbował szyć kolejny tekścik, moje wysiłki rozdarł na pół charakterystyczny, znany mi od lat dźwięk. Tak skrzypieć mogła tylko poczciwa, stara huśtawka z pobliskiego placu zabaw! „To na pewno ona” – pomyślałem, lecz nie o huśtawce, a o istocie wprawiającej w ruch to zmyślne urządzenie. I aby się upewnić, podszedłem do okna. Oczywiście zgadłem. Nastoletnie, sądząc z wyglądu, dziewczę, jak niemal każdego dnia zapamiętale próbowało zadać kłam prawom fizyki i na dłuższy czas stracić kontakt z ziemią.
Trzeba samemu zobaczyć – bo opisać nie sposób – jej zachowanie, gdy tak unosi się w powietrzu. Nieobecna twarz, przymknięte oczy, rytmicznie poruszające się, wyzwolone z objęć grawitacji młode ciało. Ekstaza. Czasem zastanawiałem się, co sprawia, że (przynajmniej na pozór) zwyczajna, atrakcyjna dziewczyna, bez względu na porę dnia, roku i pogodę, regularnie spędza po kilka godzin na kawałku drewna? Różne dziwne myśli przychodziły mi do głowy: począwszy od wyganiających ją z domu kłopotów, a skończywszy na próbach zwrócenia na siebie uwagi jakiegoś rówieśnika. Aż kiedyś dotarło do mnie coś ważniejszego – uświadomiłem sobie, jak bardzo jej tego bujania można pozazdrościć. Jak bardzo warto mieć taką własną „huśtawkę” – swoje miejsce i swój sposób na wyrwanie się z zaklętego kręgu codziennej egzystencji.
W tym zwariowanym, pędzącym na obrazkowe skróty świecie coraz mniej mamy czasu na refleksję, za czym i po co w ogóle gonimy. Nie zaprząta nam głów pytanie, czy po latach przepychania się z innymi powiemy sobie z czystym sumieniem, że było warto? Ja tam wątpię. Już mam co do tego spore wątpliwości. Pewien jestem natomiast jednego: tylko z osobistą, prywatną „huśtawką” można się w życiu naprawdę zabujać.