W tym naszym dziwnym kraju tak jakoś jest, że człowieka, który czymś tam wystaje ponad przeciętność, średniacy najchętniej owego czegoś by pozbawili. Niech se nie myśli! O dziwo, właśnie w takim siermiężnym realu wparował do peerelu szalony założyciel Towarzystwa Przyjaciół Chińskich Ręczników. I niech nikogo nie zmyli wątek „made in China”. Bo choć to kraj bliskiej nam wtedy ludowej demokracji, Jurka Owsiaka trudno było posądzać o kolaborację z partyjnym betonem. Wszak jego naczelne hasło, czyli „róbta, co chceta”, nijak nie przystawało ani do planowej socjalistycznej gospodarki, ani do lansowanego przez ustrój stylu życia. A jednak kolorowemu orkiestrantowi się udało. Nadając niczym karabin, ten obserwator rzeczy ulotnych i dziwnych rozkręcił akcję, która wprawdzie komuny z posad nie ruszyła, ale już całe masy ludzi do działania – jak najbardziej.
Zawsze miło mi patrzeć, gdy na tę jedną niedzielę w roku rodacy jednoczą się, by zapuszkować na pewien cel jak najwięcej kasy. I tylko zastanawiam się, co jest ważniejsze: ów cel czy może sam fakt obywatelskiej jedności. Odpowiedź właściwie nasuwa się sama – forsa na sprzęt medyczny. A jednak trochę to dziwne, kiedy jakiś facet nakłania naród do ratowania obłożnie chorej służby zdrowia. Ciekawe, jak zareagowaliby legionowianie, gdyby prezydent grodu jął zachęcać ich na przykład do zrzutki na naprawę miejskich dróg? Rzecz, owszem, potrzebna, Tyle że w obu tych przypadkach to nie powinien być problem obywateli. Bo i za prawo do leczenia, i na utrzymanie asfaltowych wstążek płacimy przecież pieniądze. Dla zmyłki zwane podatkami.
Może więc w tym styczniowym graniu warto jednak docenić samo zgranie się milionów dla milionów. Już nie, jak to drzewiej bywało, gdy wróg chce nam skopać tyłki, lecz po prostu – żeby w czynie społecznym komuś pomóc. Komuś i sobie. Bo mówta, co chceta, ale dającym dawanie daje czasem najwięcej.