Różne bywają oblicza odwagi. Dawniej sprawa przedstawiała się w miarę prosto: jak ktoś był dzielny, szedł na wojnę, jeśli zaś trząsł tyłkiem – z opinią marnego chłopa na czarno robił w ziemi, kolekcjonując płody. Te rolne oraz (zgodnie z ideą programu 500+) takie, co świetnie rosną już po jednym podlaniu. Ale czasy się zmieniły. Dziś, gdy z odwiecznego patriarchatu facetom został na wyłączność jeno etat górnika lub śmieciarza, oznaką męstwa może być nawet postawienie się własnej babie. Można tu jeszcze wspomnieć o grożącym zamachami stanu i na życie fachu polityka, naznaczonej stłuczkami profesji kierowcy, czy zawodzie… dziennikarza. Bo współczesny pismak wrogów ma wszędzie. Mściwych, zażartych, działających anonickowo i z zaskoczenia. Internetowi ninja dopadają go, rażą z monitora ciosami, a po wszystkim wyłączają kompa i z pola walki dają nogę.
To znamienne. Kiedy podczas społecznych konsultacji władza pyta lud o zdanie w jakiejś sprawie, często odpowiada jej głucha cisza. Tymczasem w internecie wrze. Tak jakby to była odrębna, niezależna rzeczywistość. Jej członkowie, z racji nafaszerowania nienawiścią zwani z angielska haterami, przypominają nałogowych miłośników zmagań w alkowie – trudno ich zaspokoić. Za to łatwo pobudzić do gniewu. Będąc smerfami, stanowiliby bardziej radykalną odmianę Marudy. Lecz są ludźmi. Gdy więc swego lichego ego nie mogą wzmocnić implantami biustu lub większym autem, budują potęgę na wątłym fundamencie hurtowo pchanych do sieci obelg. Jeden enter i jestem KIMŚ! No, chyba że odłączą internet…
Kilka lat temu sam posiadałem elokwentnego, wirtualnego adoratora. Pieścił mnie po każdym tekście, czule wytykając błędy i sugerując zmianę nietrafionego zawodu. Anioł nie człowiek! Gdym, pragnąc go ujrzeć, zaproponował spotkanie i chęć wzięcia kilku lekcji, mistrz zamilkł. I więcej się nie odezwał – taki był z niego bo-hater.