Wśród obfitości obchodzonych w kraju świąt jest jedno wyjątkowe. Z pozoru tylko odfajkowywane kilkoma mniej lub bardziej udanymi dziennikarskimi kaczkami, które na drugi dzień trafiają wprost do kosza. Tak naprawdę owo święto czcimy jednak każdego dnia – albo osobiście, z ustami pełnymi słów powszechnie uważanych za kłamliwe, albo wsłuchani w kazania rozmaitych kapłanów oszustwa. Tak, tak, prima aprilis mamy u nas na okrągło.
Co do ludzi z politycznego sortu, sceptycyzm dotyczący ich prawdomówności znajduje potwierdzenie w prostym zestawieniu pomruków dochodzących z lewa i prawa. Ponieważ najczęściej znajdują się one na merytorycznych antypodach, od razu wiadomo, że ktoś łże. Bo jeśli według jednych coś jest białe, a zdaniem innych czarne, prawda wcale nie musi leżeć pośrodku. Po prostu część towarzystwa, jak to sami ładnie ujmują, z premedytacją mija się z prawdą. Pozwalamy im na to, dajemy się wkręcać w zastępcze problemy, więc oni to robią. Nabierając przy okazji megalomańskiego przekonania o wyjątkowej wadze swych cennych, wypuszczanych z gęb fraz(esów). A one najczęściej nie są cenne, lecz jedynie kosztowne. Dla posiadaczy mandatów i ministerialnych posad różnica to żadna, lecz dla wyborczej masy olbrzymia, gdyż właśnie ona za wynikające z tych słów czyny płaci.
Z drugiej strony, nawet największy małżonek stanu zaczynał kiedyś jako zwykły człowiek. I właśnie wtedy, dojrzewając i ucząc się życia, doskonalił równocześnie tak w nim niezbędną umiejętność kłamstwa. Zaczynając od bunkrowania przed kadrą rodzicielską pierwszych szlugów, poprzez prężenie muskułów na oczach wybranek serca, aż do przekonywania pracodawców o swych naciąganych zaletach – wszystko to prowadzi do zalegalizowania kłamstwa jako społecznie akceptowanej formy wymiany myśli. Jeśli ktoś sądzi, że jest w tym dobry, idzie do polityki. Kiedy coś w niej osiągnie – widać miał rację.