Dawno, dawno temu, kusząc perspektywą ogrzania ciała, kumple chcieli zaciągnąć mnie w las. Do spełnienia owej termicznej obietnicy nie zamierzali wszak użyć własnych ciał, lecz zastosować prastarą terapię: rozpalenie ogniska plus jakiś ognisty płyn do użytku wewnętrznego. Wyzwaniem pozostawał jeno transport: na piechotę za daleko, autem nie da rady, zaś rowerem byłaby to podróż niczym z pieśni „One way ticket” – w jedną stronę. Gdybym po skosztowaniu dostępnych na miejscu atrakcji zechciał mieć kontakt z pedałami, stałbym się wszak przestępcą. A tego, mając na celu uniknięcie pobytu pod celą, wolałem uniknąć. No i koniec końców ogary poszły w las beze mnie. Widać jednak takie problemy miewali też politycy, bo przed kilkoma laty zrobili prawu lifting, dzięki czemu kolarze na lekkiej bani nie odpowiadają już za uliczny slalom jak za przestępstwo. Mandacik, grzywienka – owszem, ale nie meta za kratami.
Ten czy tamten oburzył się na legislacyjne pobłażanie dla jednośladowych moczymordów. Ja uznałem to za kolejny etap wyścigu o drogową sprawiedliwość. Wcześniej przez kręcenie po pijaku posiadacz prawa jazdy z miejsca tracił „lejce”. Za to opój, który tego dokumentu nigdy nie miał, musiał jeno pożegnać się z kilkoma, nomen omen, setkami. I ten błąd naprawiono. Zrobiło się normalniej, w myśl zasady „Czy się jedzie, czy się leży, kierownica się należy”. Wedle statystyk ofiarami wypadków z udziałem rowerzystów są głównie oni sami. Meldujący się na przeszkodzie samochodziarz, chroniony przez metalową zbroję i eksplodujące miękkością „jaśki”, jest w lepszej sytuacji. Dlaczego więc, dysponując tak różną siłą rażenia, obie strony były jednakowo karane? W końcu na sejmowych siodełkach też się kapnęli, że to bez sensu.
Jak wiadomo, wspomniana nowelizacja nie sprawiła, że na ulice wyjechały peletony nawalonych rowerzystów. Kto lubił przed wyścigiem nasmarować łańcuch, przy tym zwyczaju został, a kto jeździł prosto, kilometry nadal nawija o suchym pysku. Nawet jeżeli czasem na ogniskowy bankiecik ciągnie go do lasu niczym wilka.