Zawsze miałem słabość do przepowiedni, horoskopów i innych guseł pozwalających mentalnie przygotować się na życiowe zwroty. Wyrobiłem w sobie zarazem pożyteczny, jak sądzę, nawyk pozwalający mi ignorować wieści hiobowe, a hołubić jeno korzystne – wieszczone mi przez tę czy inną czarownicę – newsy. I choć z biegiem lat tudzież rosnącą powierzchnią czoła traciłem serce dla poznawania przyszłości, wspominam to całkiem miło – zabawa była przednia! Tylko czy aby na pewno „była”? Historia bowiem zatoczyła koło i wróciła do mnie ostatnio pod postacią niepozornej książeczki o numerologii.
Dla niewtajemniczonych: powyższa dziedzina wiedzy nie jest wcale stworzona na użytek klientów Totalizatora Sportowego. Wedle jej ustaleń cały nasz żywot da się po prostu opisać cyframi. Jedne są mniej, inne bardziej, lecz zawsze dla nas istotne. A skoro tak, niosą mnóstwo, ignorowanych wszak przez ludzi, informacji. Zanim jednak zdołałem wyliczyć swoje szczęśliwe numerki, numer wycięła mi kumpela, kładąc łapę na mej wyroczni. Wycięła i pożałowała. Już godzinę później powiadomiła mnie roztrzęsiona, że w świetle poczynionych przez nią rachunków los szykuje jej poważne manko. Przy okazji zostałem też obarczony winą za taki obrót spraw i zmuszony do dźwigania ciężaru jej rozpaczy – bo mogłem tej książki nie przynosić…
Bawienie się w Stwórcę, wchodzenie w jego kompetencje, to czynność ryzykowna. Pomijając nawet, zwykle przez entuzjastów wróżenia ignorowany, olbrzymi margines błędu. Fakt, zdarzają się ludzie, którzy widzą więcej i potrafią czerpać wiedzę, jak mówią psychotronicy, „pola powszechnej świadomości”. Jest ich jednak garstka. Reszta to głodni zysku szarlatani. Czy zatem warto próbować dociec, co los oferuje nam za rok, za dzień, za chwilę? Czasem tak. Pod warunkiem, że podejdziemy do tego z wiarą równą tej wyznawanej w kolekturze. Bo czy komuś przyszłoby do głowy rozpaczać z powodu tego, że po raz enty nie trafił w totka szóstki…?