Jeśli wszystko dobrze pójdzie i pójdzie sobie w diabły koronowany wirus, latem przez powiatowe sceny znów przetoczy się tabun głodnych zarabiania speców od pieśni i tańca. Fajnie, gdyż z kolei lud głodny jest rozrywki. Nieważne, czy będzie to muzyka przez wielkie, czy przez malutkie „m”. Ów lud, o ile to jeszcze pamięta, może tylko ubolewać, że gdy spogląda na tych z artystycznego firmamentu, nie towarzyszą mu już – jak za komuny – ekscytacja i wrażenie kontaktu z WIELKIM ŚWIATEM. Chciał nie chciał, gwiazdy nam spowszedniały. Trzy dekady kapitalizmu tudzież towarzyszący mu samorządowy dobrobyt sprawiły, że na przyprawienie wsiowej potańcówki ingrediencjami o smaku Lady Pank, 2+1 czy nawet Boney M zaczęło być stać nawet co bogatszych sołtysów. Nic to, że w pierwszej z kapel funkcjonuje czasem już tylko oryginalny wokalista, z drugiej najlepszy skład reprezentuje mało w nim ongiś znaczący „plus jeden”, a koncertujących band(ów) o nazwie Boney M krąży po świecie kilka – grunt, że publika ma radochę. Dla mecenasów istotną głównie z powodu faktu jej okresowych występów w roli wyborców – bo to ich klaskanie jest w tym całym show naprawdę ważne.
Wróćmy jednak do artystów. Jakoś trudno oprzeć się wrażeniu, że mimo tekstów w stylu „fani są dla mnie najważniejsi”, wielu członków objazdowego cyrku celebrytów nie do końca kuma ani gdzie jest, ani dla kogo gra. Nie, na zaćpane dusze Joplin i Hendrixa, nie chodzi o używki! Po prostu dając miesięcznie kilkadziesiąt koncertów, trudno za każdym razem podchodzić do nich z sercem. Sam, rzępoląc ongiś dosyć często, znam to, za przeproszeniem, z autopsji. I nikt mi nie wmówi, że gatunek muzyki ma tutaj jakiekolwiek znaczenie. Z dwojga złego lepiej więc chałturę nazywać chałturą, nie sztuką. A już na pewno uczciwiej.