Dawno, dawno temu temu z pierwszej strony „miejscówki” krzyczał tytuł „Spier….j szmato!”, anonsujący tekst o skandalicznych relacjach na linii uczeń – nauczyciel. Sam artykuł burzył wprawdzie krew, lecz zesłał na mnie zarazem wiele… miłych wspomnień. Wspomnień z okresu, kiedy zainstalowano mi w głowie program do podstawowej edukacji. Już wtedy, na początku, a także przez siedem kolejnych upgrade’ów, miałem wrażenie, że szkolny świat jest w poukładany i logiczny.
Przypomniały mi się pierwsze dni, w których to – uzbrojony w tornister, worek, chiński piórnik i pachnącą gumkę do ścierania – pod wodzą wychowawczyni imieniem Krysia reprezentowałem w podstawówce wyż demograficzny. Co ja bym wtedy bez Niej zrobił; tej przewodniczki, edukacyjnej alfy i omegi, po prostu – Pani. To wypowiadane przeze mnie i towarzyszy po elementarzu z czcią słowo symbolizowało ongiś dobroć, wiedzę i autorytet ostateczny. Owszem, nie każdy belfer był ideałem pedagoga. Tyle że większość jego podopiecznych nie miała o tym pojęcia. Wiedzieli(śmy) za to, gdzie leży dzieląca nas, nieprzekraczalna granica. Granica, której dzielnie pilnowali: data urodzenia, wiedza i szacunek. Z zakamarków pamięci wygrzebałem także swoisty mir, jakim dawniej cieszył się uczeń starszej klasy: jeśli kolega, to podziwiany, a jeśli nieznajomy, to… omijany z daleka. Takie były czasy – choć szare i pozbawione wirtualnych atrakcji, to na swój sposób jasne i poukładane. Tak to widziałem, tak to czułem.
Dziś widzę i czuję coś innego. Wedle statystyk ponad połowa uczniów przyznaje się do poważnego konfliktu z nauczycielem, a co trzeci z tych ostatnich nie posiada żadnych pedagogicznych narzędzi, których mógłby użyć do opanowania przetaczającego się przez klasy chuligańskiego żywiołu. Inna sprawa, że pokojowe metody szlifowania dobrych manier ostatnio zawodzą. Nie ci szlifierze, nie te charaktery. I nie te szkoły, gdzie wiedzę wbijano do głowy, ale szacunek – gdy było trzeba – nieco niżej.