Na pierwszy rzut ucha człowiek bombardowany co dnia setkami, tysiącami informacji wie więcej. Lecz to tylko teoria. W praktyce zapychany niusami mózg szybko wywiesza białą flagę i zaczyna hurtowo je olewać. Ignoruje, zapomina, niedosłyszy – wszystko, byle tylko mieć święty spokój. I zapewne po części z tegoż powodu mało który rodak zaszczycił baczniejszą uwagą wieści o bacie, jaki kręci na poddanych krajowa władza. A że bat to bolesny i stosowany nader rzadko, otrzymał adekwatną do swej unikalności nazwę – stan wyjątkowy.
Ponieważ formalno-prawną wyjątkowością pan premier premierowo obdarzył tylko lud ze ściany wschodniej, reszta narodu potraktowała ten ruch tak, jak traktuje dźwięki zza sąsiedzkiej ściany właśnie: uśmiechnęła się pod nosem, coś tam skomentowała i wróciła do przerwanego obiadu. Ewentualnie innej obywatelskiej konsumpcji. Nie zastanawiając się, czemu grupka odurzonych wszechwładzą szyszek sięgnęła po narzędzie, którego tykać nie miała prawa – bo nie wystąpiła żadna z konstytucyjnych przesłanek pozwalających w ogóle myśleć o spętaniu społeczeństwa stanem wyjątkowym. Nie wystąpiła, choćby nie wiem jak zawzięcie uzasadniali go agitatorzy z „Wiadomości”.
Co państwowy aparat może zrobić człowiekowi w takim stanie? Gorzko żartując, odpowiadam: zdjęcie. Na przykład z listy wolnych osób, gdyż w przypadku „zagrożenia bezpieczeństwa państwa” (pod co da się podciągnąć prawie wszystko) władza ma prawo internować ludzi, wprowadzić cenzurę, zagłuszać sygnał stacji telewizyjnych i radiowych, zakazać zgromadzeń, ale też działalności partii politycznych, bezwstydnie może też przeglądać korespondencję albo bez potrzeby zacząć reglamentowanie towarów i usług. A jeśli władzy ktoś w terenie podskoczy, raz-dwa z dowolnego samorządowego organu wywali ekipę wybraną przez mieszkańców, zastępując osobnikiem o nazwie słusznie kojarzonej z najczarniejszym okresem komunistycznego zamordyzmu – komisarzem.
Tak na oko ten nasz mini stan wyjątkowy, rzec można stanik, to tylko próba generalna przed większym zamachem na demokrację. Nie czując nad sobą kontroli ze strony żadnej instytucji ani opinii publicznej, politycy migiem uzależnią się od stanowej wyjątkowości. No i pewnego dnia uszyją nam buty, które zaczną cisnąć już wszystkich. Bez wyjątku.