Z jednej strony to, co ostatnio dzieje się na rynku nieruchomości, nie jest niczym nadzwyczajnym. I stanowi po prostu jego znaną z historii reakcję na wzrost inflacji czy też nadchodzący, mniej lub bardziej realny kryzys. Bo na nieruchomościach, wedle obiegowej opinii, się nie traci. Z drugiej jednak strony, nawet specjalistom trudno czasem zrozumieć tempo, w jakim sprzedają się teraz działki, domy i mieszkania. A przede wszystkim żądane za nie przez właścicieli ceny.
Ceny, które nabywcy generalnie płacą, jak to się mówi, bez szemrania. Dzieje się tak, rzecz jasna, również w Legionowie. Niekwestionowane walory samego miasta oraz bliskość stolicy powodują, że miejscowi pośrednicy i notariusze mają mnóstwo pracy. – O ile przy ulicy Broniewskiego nasze mieszkania, oczywiście w stanie deweloperskim, były sprzedawane po 5,9 tys. zł za metr, to na rynku wtórnym trafiają się transakcje dotyczące czterdziesto- czy pięćdziesięcioletnich mieszkań, których ceny są zdecydowanie wyższe. I nierzadko za kawalerkę płaci się 9,3 – 9,4 tys. zł za metr kwadratowy. W przypadku większych mieszkań zdarzają się też wprawdzie ceny na poziomie 6 – 6,5 tysiąca złotych, które wydają się całkiem rozsądne, lecz jeśli chodzi o małe mieszkania, to jest istne szaleństwo – uważa Szymon Rosiak, prezes zarządu Spółdzielni Mieszkaniowej Lokatorsko-Własnościowej w Legionowie.
Nawet gdy chodzi o lokale po kompleksowym remoncie i gotowe do zamieszkania, ich ceny wciąż wydają się szokujące. Kilka miesięcy temu, gdy osiągnęły one tegoroczne maksimum, średni koszt metra kwadratowego na rynku wtórnym przekraczał 7 tys. zł. Teraz, przynajmniej według statystyk, miejscowi sprzedawcy trochę spuścili z tonu, ale „trafienie” czegoś za mniej niż 6,5 tysiąca za metr graniczy z cudem. – Pod koniec ubiegłego roku zaczęliśmy z żoną zastanawiać się nad zakupem własnego lokum i nawet zrobiliśmy już rozeznanie w kilku bankach. Tyle że kiedy z dnia na dzień mieszkania zaczęły drożeć, to okazało się, że nasza zdolność kredytowa jest już zbyt mała i do zakupu wymarzonego mieszkania nie wystarczy. No i na razie chyba sobie tę „przyjemność” darujemy… – gorzko uśmiecha się pan Darek z Legionowa, który od lat gnieździ się wraz z żoną i rodzicami w dwupokojowym lokalu w centrum miasta.
W tej oraz podobnych sytuacjach rozsądną alternatywą dla nabywców wydawałoby się skorzystanie z oferty legionowskiej SMLW. Ta bowiem, choć z różnych względów aktualnie czyni to na nieco mniejszą skalę, nadal realizuje swoją misję. A w myśl ustawy jest nią „zaspokajanie potrzeb mieszkaniowych i innych potrzeb członków oraz ich rodzin, przez dostarczanie członkom samodzielnych lokali mieszkalnych lub domów jednorodzinnych, a także lokali o innym przeznaczeniu”. Kłopot w tym, że pierwszeństwo członków spółdzielni przy zakupie mieszkania komuś u władzy zaczęło w pewnym momencie przeszkadzać. – Zmieniono to i w 2017 roku wprowadzono zasadę, że o prawie do zakupu decyduje nie przynależność do spółdzielni i członkostwo, tylko kolejność zgłoszeń osób chętnych na kupno lokalu. I dochodzi do takich paradoksów, że członek spółdzielni chce kupić u nas mieszkanie, a nie może, dlatego że ci, którzy byli przez nim – chociaż nie są członkami naszej SMLW – mają pierwszeństwo. Mało tego, jeżeli byśmy w jakiś sposób naruszyli tę kolejkę, narażamy się na odpowiedzialność sądową – mówi prezes Rosiak.
Trudno się zatem dziwić, że część warszawskich spółdzielni już odpuściła sobie stawianie nowych mieszkań w trybie spółdzielczym. Tak więc budują, a przede wszystkim sprzedają je jak deweloperzy – po cenach rynkowych. Innymi słowy, dużo drożej. – My jeszcze na razie tego nie robimy. Ale nasze ostatnie inwestycje, mimo że zgodnie z obowiązującym nas prawem realizujemy je bez zysku, pod względem cenowym zaczynają wyglądać jak deweloperskie. Bo koszty materiałów i usług tak niesamowicie skoczyły w górę, że boimy się nawet zacząć sprzedaż, ponieważ nie wiemy, czy ludzie zaakceptują te ceny – przyznaje szef legionowskiej SMLW.
Póki co, wszystko wskazuje na to, że jednak tak się stanie. Zdaniem części ekspertów, choć obecna sytuacja na rynku nieruchomości nosi cechy tzw. bańki, znacząco już one nie stanieją. Skutkujące inflacją działania rządu i wzrost cen energii oraz surowców zrobiły swoje. Burząc w efekcie marzenia wielu mniej zamożnych Polaków o nowym lub większym, zakupionym choćby na kredyt własnym „M”. I nikt, żaden ekspert, nie zdoła w tym momencie przewidzieć, czy i kiedy owe marzenia da się jeszcze odbudować.