Uwielbiam patrzeć na stare, wyciągnięte z archiwum czarno-białe zdjęcia! W czasach, gdy ludzi pociąga oglądanie w sieci własnych dzióbków, może i zalatuje to naftaliną, nic jednak nie poradzę – kręci mnie przeszłość. Również ta lokalna, przywoływana przez regionalistów na rozmaitych wykładach z lamusa. Serwowane przezeń zdjęcia, stymulujące dyskusje o miejsko-powiatowej tożsamości, zawsze – na równi ze słowami prelegentów – katapultują mnie do dawnych epok, oddalając od tego, co tu i teraz. Gdy tak przewijają się obrazy krzepkich budynków, które teraz są w ruinie lub nie ma ich wcale; pejzaże bezpowrotnie rozjechane walcem cywilizacji i wreszcie ludzie, którzy w jednej chwili, za sprawą fotografa, zyskali nieśmiertelność, myślę sobie o ulotności życia na tej dziwnej planecie. I zastanawiam się, jak wiatr historii rozwieje pamiątki po moim realu i gdzie one będą za sto, dwieście, może nawet tysiące lat? Co pomyślą o nas ludzie na podstawie płyt, kaset, filmów czy innych nośników informacji? Myślę i zaczynam się bać.
Z historykami nie ma żartów. Wszak często, mając w rękach jeno wątłe poszlaki, klecą oni jasny, trzymający się kupy obraz wycinka dziejów. Sęk w tym, że nie zawsze jest to wycinek do nich pasujący. Bo czy wiemy na pewno, że ktoś kiedyś nie weźmie parady strażników miejskich za demonstrację siły przed podbojem sąsiedniej gminy? Jaka jest gwarancja, że plenerowe siłownie nie zostaną w przyszłości ochrzczone miejscami publicznych tortur? Bać się powinni też politycy, bo z ich przekazem kłopot mają nawet współcześni. A może być jeszcze gorzej! Jeśli na przykład jakiemuś archeo-łowcy przyjdzie do łba nazwać moje teksty przejawem umysłowego rozkwitu naszej epoki… Wniosek z powyższych dywagacji wypływa jeden: nawet żyjąc chwilą, warto czasem podumać nad tym, ile z niej zostanie na później. Zostanie tym, co przyjdą po nas. W przyrodzie nic przecież nie ginie i przetrwać coś musi. Choćby dla historyków.