Co by nie mówić o naszej krajowej władzy, w temacie działań służących ochronie środowiska nie poprzestaje ona jeno na obietnicach i planach. Zamiast gadać, wzięła się, skubana, do działania. No i skubie – na przykład kierowców z kasy. Lecz tym razem, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, ku chwale ekologii! Bo mało co jej tak bardzo będzie teraz sprzyjać, jak rosnące niczym krajowy dług publiczny ceny paliw.
Jak się one mają do zrobienia dobrze przyrodzie? Ano bardzo prosto: ci, którzy ze względów zawodowych muszą spędzać czas za kółkiem i na kołkach, dalej będą się toczyć. Świątecznego wyjazdu do rodziny czy z rodziną do centrum handlowego też nikt sobie raczej nie odpuści. Ale już kręcenie się bez celu po mieście albo półkilometrowe poranne przejażdżki po pieczywo mogą wyjść z mody. Podobnie jak brutalne traktowanie pedału przyspieszenia, wozy z wielkimi silnikami tudzież posiadanie kilku aut, których to zresztą udział w zakopceniu kraju nie jest aż tak wielki, jak się powszechnie uważa. Choć swoje za kołami spalinowe gabloty, rzecz jasna, mają.
Tak czy owak, po przekręceniu w prawo wajchy z ceną wachy Mati oraz jego ludzie – nie bacząc na straty – skierowali rodaków na ekologiczne tory. A przecież kosztować ich to będzie masę kasy. Weźmy cenę benzyny: ponad połowa to podatki naliczane na rzecz Skarbu Państwa: 32 proc. akcyza i 19 proc. VAT, plus opłata paliwowa, opłata emisyjna, no i marża dystrybutora. Na oleju napędowym minister finansów przycina jeszcze więcej. Gdy więc spadnie sprzedaż, z państwowego ba(n)ku wyparuje też część zysków. Mimo to, daję głowę, narodowi sternicy się nie cofną i pragnąc pokazać, jak droga jest im polska przyroda, śmiało podążą w stronę siedmiu złociszy za literek. A wdzięczna im za to szoferska brać z radością całkiem porzuci swoje spragnione paliwa gabloty. Żałując może troszkę, że za siódemaka nie da się też w kraju nabyć litra czystej.