Nic to, że gąsienice dziejów mnóstwo razy rozjechały nam ojczyznę na miazgę! Pal sześć, że tkwi ona w geopolitycznej pułapce! Choć nadal żyją świadkowie smutnego końca butnej II RP, nadwiślańskie rojenia o militarnej potędze ani myślą kapitulować. Wręcz przeciwnie, rosną w siłę. Przywołali je właśnie sternik MON-u, w skrócie MONster, oraz jego dowódca, z bojowymi minami prezentując plan wzmocnienia armii. Teraz aż strach się bać!
Odsuwając się stopniowo od obecnych sojuszników (bo co nam po wsparciu tych słabeuszy z USA czy NATO), partyjni stratedzy wyPiSali na sztandarach hasło wcielenia Polski w szeregi państw robiących w swoich regionach za mocarstwa wojskowe. Hasło o tyle bałamutne i szkodliwe, że z wielu powodów Polska takim mocarstwem stać się po prostu nie może. Nic tu po propagandowym ostrzale tudzież wysadzaniu twarzy groźnymi minami – każdy w miarę ogarnięty rodak uważa to za mrzonkę. Przeciętny księgowy wie, że jeśli podwoimy liczbę żołnierzy, to większość złotówek, o które powiększy się budżet obronny, będzie wystrzeliwana nie na nowy sprzęt, lecz na ich żołd. Ktoś inny zapyta, jak się ma ten nasz „pałer” do tkwiącej pod Sochaczewem baterii przeciwlotniczej, gdzie nieba stolicy strzegą poradzieckie rakiety z połowy ubiegłego wieku, albo zechce poznać los montowanej od kilkunastu lat korwety „Gawron”, przez którą przeciekł już ponad miliard naszych wspólnych złociszy. Podobnych pytań jest więcej niż w chińskiej armii szeregowców, a eksperci twierdzą, że ten zbrojeniowy pancerz jest miejscami cieńszy od papieru, na którym z takim rozmachem rządzący go opisali. Krótko mówiąc, niewypał.
Gdy w odrodzonej Rzeczpospolitej wciąż pokutowało przekonanie, że przed wrogami obronią nas strategiczny geniusz Marszałka i pewien Rydz, minister od spraw zagranicznych (zanim pamiętnego września śmignął do Rumunii) raczył był wystrzelić w stronę nieprzyjaciół taką oto groźbę: „Jeżeli jakieś państwo, samo lub w towarzystwie innych, zechce pokusić się chociażby o jeden metr kwadratowy naszego terytorium, przemówią armaty”. No i w roku 1939 przemówiły, lecz tak cichutko, że potomni ze słów Becka mieli i wciąż mają bekę. Ciekawe, co za sto lat historycy napiszą o jego politycznych spadkobiercach…?