Są takie dni, a raczej chwile, gdy wszyscy jesteśmy patriotami. Tak się przynajmniej czujemy. Wystarczy, że po murawie lata jedenaście orląt, za granicą ktoś powie coś złego o rodakach, ewentualnie, gdy w kalendarzu zaczerwieni się jakiś dzień i nie trzeba iść do roboty – tak jak w miniony, listopadowy czwartek. Wtedy puchniemy z napędzanej wiarą w polską wyjątkowość dumy, podkręcanej jeszcze przez ociekające patosem słowa wielkich tego kraju, miasta lub gminy. I nawet łatwo to (rzecz)pospolite uniesienie zrozumieć, zwłaszcza wśród tłumu, który – jak dowodzi historia jego histerii – potrafi z jednostką czynić cuda. Nie tylko nad Wisłą. Trudniej pojąć, dlaczego często tak mało zostaje nam z tego patriotyzmu po tym, gdy już pod pomnikiem odegrają hymn, złożą kwiaty, hukną ślepakami, zaś oficjele rozejdą się do domów. Bo w dzień powszedni patriotyzm, dziwnym zrządzeniem losu, jakoś traci dla wielu na atrakcyjności. A ostatnio również w nocy.
Widać to tam, gdzie z butami ani w butach wchodzić nieładnie – w polskich alkowach. Na przekór szczerym(?) chęciom żoliborskiego naczelnika tudzież jego podkomendnych (nie wspominając o miliardach wyszarpywanych z krajowego budżetu zaskórniaków), w sferze rozrodczości naród stosunkowo mocno zawiódł. Akcja 500+, cóż począć, nie wypaliła. A przecież produkowanie nowych obywateli to najwyższa, bo wypełniająca ją ludem, forma miłości do ojczyzny. I należy uprawiać ją z przyjemnością, zwłaszcza będąc na rządowym żołdzie! Każdy powinien docenić, że obecnej władzy także w wolnorynkowej gospodarce udało się wypełnić treścią popularne w PRL-u motto: czy się stoi, czy się leży, parę stówek się należy. W tym przypadku dokładnie pięć, no i z naciskiem na „leży”. Niestety, póki co leży też rodzima demografia, więc z roku na rok się „odgęszczamy”. Jedno nam widać jednak nie leży – płatna, finansowana przez państwo miłość.