Czas nie zna litości i rodaków będących świadkami raczkowania polskiej telewizji ubywa szybciej niż „Wiadomościom” widzów. Zwłaszcza tych traktujących wciskany tam przekaz z całkowitą powagą. Rzadko kto więc jeszcze pamięta odbiorniki „Wisła” i gromadzące się przy nich tłumy ludzi zafascynowanych wszystkimi tymi dziwami, które śmigały po małym ekranie. Wówczas małym dosłownie i w przenośni. Z biegiem kolejnych dekad, w miarę postępów… miniaturyzacji, ekrany telewizorów jednak rosły, a wraz z nimi nasze oczekiwania odnośnie parametrów domowych okien na świat. Świat często przerysowany lub skażony państwową propagandą, ale zawsze. Nie o treść mi wszak chodzi, lecz o handel sprzętem umożliwiającym jej dystrybucję. Migiem przecież pojęto, że przy okazji formowania mas do oczekiwanego przez nadawców kształtu, na jego sprzedaży da się dobrze zarobić.
Epokę komuny od razu trzeba pominąć – urządzeń RTV, podobnie jak innych dóbr, się wtedy nie wybierało. Raczej wyrywało z rąk sprzedawcy. Dopiero po jej zgonie zaczęto o audio-obrazkowych konsumentów zabiegać, wystawiając na wabia coraz to efektowniejsze błyskotki. O ile ledwie kilkanaście lat temu producenci ośmielali się przy zachwalaniu 42-calowego ekranu używać przymiotnika „ogromny”, dziś – powiększywszy monitory do optymalnego maksimum – kuszą głębią i ostrością obrazu. Przewyższającymi, ma się rozumieć, nawet realizm realu. A raczej kusili, bo inwencja tudzież możliwości wytwórców telecacek są chyba na wyczerpaniu. Skoro więc zagęszczanie pikseli okazało się drogą donikąd, teraz do zakupu odbiornika mają zachęcić widza wymienne ramki wokół ekranu albo, uwaga, funkcja wyświetlania dzieł sztuki. Stąd już krok do marketingowego absurdu. W gruncie rzeczy wszystko tu jednak pasuje: po prostu w świecie telewizji forma chce podążać tuż za treścią.