W swoim cielęcym zachwycie starożytnością – przy całej świadomości ujemnych plusów świata bez internetu, elektryczności oraz disco polo – wiele razy zachwycałem się jej tajemniczym powabem. Nigdy jednak nie okazywałem nadużywającym łaciny przodkom wdzięczności. A przecież powodów znalazłoby się mnóstwo, na przykład za sprawą odzianych w tuniki notabli z antycznego Rzymu, którym historia przypisuje wynalezienie czegoś, co jak mogłoby się wydawać, istnieje od zawsze – rozwodów.
Ja sam z owego patentu na odzyskanie wolności skorzystałem ledwie raz, jeszcze w ubiegłym wieku. I więcej nie zamierzam. Są jednak tacy, którym zwracał on ją wielokrotnie. Inna sprawa, że u pomysłodawców prawnego unormowania rozstań procedura była ciut prostsza. Ponoć mąż musiał tylko wypowiedzieć sakramentalną (?) formułkę w stylu: „zabieraj swoje rzeczy i się wynoś” i już małżonkowie zostawali rozwodnikami, mogąc na legalu zająć się szukaniem kolejnych erotycznych łupów. Powodów do podziękowania swej lubej za służbę chłop nie musiał mieć wiele, dokładnie je natomiast określono. Tak więc prawo zezwalało mu na porzucenie partnerki w przypadku jej cudzołóstwa, usunięcia ciąży oraz, i tu najciekawsze, przywłaszczenia przez niewiastę kluczy do piwniczki w winem. Trzeba wszak wyjaśnić, iż owa bolesna sankcja nie była spowodowana alkoholową zachłannością rzymskich żonkosiów, lecz podejrzewaniem napoju ze sfermentowanych winogron o… działanie antykoncepcyjne. Działanie szkodliwe, gdyż w permanentnie wojującym państwie każdy nowy obywatel był na wagę złota – tego, które w przyszłości, jako legionista, mógł zdobyć na wrogu ku chwale ojczyzny. O ile oczywiście ten dał się pokonać. Bo jeśli Marsowi zdarzyło się akurat przysnąć i szala zwycięstwa przechyliła się w drugą stronę, wówczas Rzymianin rozwodem martwić się już nie musiał…