Będąc owieczką z chrześcijańskiego stadka, przy okazji Bożego Narodzenia chętnie wracam myślami do zaliczonego ongiś popasu na Ziemi Świętej, czyli w miejscu, gdzie ta gwiazdkowa historia się zaczęła. Więc teraz o tych przemyśleniach trochę pobeczę.
Każdy muzułmanin ma obowiązek choć raz w życiu pojawić się w Mekce. I pomijając koraniczne wyjątki, tak czyni. Chrześcijanin ma tu większą dowolność: może śmignąć do Izraela, ale może też ukorzyć się w Częstochowie lub odbyć pielgrzymkę (miłośników składania ofiar na ołtarzu konsumpcjonizmu mamy zresztą najwięcej) do centrum handlowego. Ale ta pierwsza opcja jest poza konkurencją: i dla miłujących turystykę, i dla wielbiących wydatki. Mimo to daleko jej do popularności. A szkoda, bo łażenie śladami proroka z Nazaretu pozwala inaczej spojrzeć na wszystko, co dotąd się o Nim słyszało. I w co wierzyło. Spojrzeć na własne, oślepione bliskowschodnim blichtrem oczy. U jednych taka wędrówka uwalnia nowe pokłady wiary, drudzy pozostają przy bezwyznaniowym status quo, a u jeszcze innych wciąż kłębią się wątpliwości. Ci ostatni mają najtrudniej.
Jeśli wsłuchać się w słowa przewodników, prawie żadnego ze związanych z Jezusem wydarzeń nie da się na sto procent przypisać do konkretnego adresu. Tak jest z miejscem Jego narodzin, lokalizacją czynionych przezeń cudów, drogą na Golgotę czy wreszcie z punktem zatknięcia krzyża. Mimo to na pamiątkę tych wydarzeń wyrosły świątynie, których fundatorzy zdawali się nie mieć (tak jak nie mają ich teraz wierni) wątpliwości, że wszystko odbyło się tam, właśnie tam i tylko tam. Na wieki wieków. Amen. Z punktu widzenia historyka to niedopuszczalne. Z perspektywy wyznawcy – oczywiste. Wszak na tym właśnie polega wiara. W końcu na końcu zostanie nam jeno ona. A co z wątpiącymi? Cóż, dla nich jest Gwiazdka – bożonarodzeniowe potwierdzenie, że gdy się czegoś mocno pragnie, to się to dostaje: albo ze sklepu, albo z (N/n)ieba. Czego Wam wszystkim życzę.