Wśród przysłowiowych mądrości narodów nie brak takich – ot, choćby „jak z rana, tak i do wieczora” – które o końcu jakiegoś okresu, dzieła czy procesu sugerują wnioskować na podstawie jego początku. Gdyby uznać to podejście za właściwe, o każdym nowym roku już w Nowy Rok należałoby szybko zapomnieć. Gdy z utrudzonego ciała obleci konfetti, a we krwi spadnie poziom etylowej ekstazy, oczom człowieka ukazuje się rzeczywistość smutna, bolesna, daleka od tej sprzed zaledwie kilku godzin, wystrzałowej. Pół biedy, gdy ofiara gorączki szampańskiej nocy była zapobiegliwa i dzięki zgromadzonym na suchą godzinę zapasom wleje w siebie łyk spienionego optymizmu. Lecz jeśli nie, umysłową pustkę we łbie sylwestrowego birbanta trudno uznać za dobry omen na przyszłość. Plus jest taki, że skutecznie lecząc rany, to samo czas robi z kacem. W głowie jednostki, ale i w zbiorowej świadomości.
Kiedy inne nacje stały w kolejce po różowe okulary, my czekaliśmy w ogonku po okowitę. Okej, ona też, choć krócej, działa podobnie. I dobrze, bo jeśli wierzyć rozmaitym wróżbitom od ekonomii, kolejnego budżetowego roku większości z nas raczej nie uda się przeżyć we wzorowej trzeźwości. A będzie z kim zasiąść do stołu, bo inflacja, galopujące podwyżki tudzież kolejne nakładane przez rząd kajdany to doskonali kompani do upijania się na smutno. Przy czym z całą pewnością ich lista jeszcze się wydłuży.
W sferze publicznej do tej symbolicznej biesiady śmiało mogą zasiąść samorządowcy, z których włości „dobra zmiana” wywieje miliony złociszy, skazując często na nie tylko inwestycyjną stagnację. Nic dziwnego, że zamiast rozdmuchiwać budżety, wolą oni bazować na konkretach, by później mieć wewnętrzny spokój i nie drżeć o zewnętrzną kasę. Ów ekonomiczny pragmatyzm to po prostu instynkt samo(rządowo)zachowawczy, który kazał wielu lokalnym włodarzom bać się Polskiego Ładu i podpowiedział im, że do tej samej, rwącej rzeki z unijną forsą drugi raz już nie wejdą. A jeśli nawet, to uszczkną z niej – niczym pod koniec imprezy – tylko po kropelce.