Z miłością jest trochę tak, jak z polityką, sportem czy motoryzacją – każdy chłop uważa się w tej śliskiej materii za eksperta. Owszem, raczej od jej fizycznej niż uczuciowej postaci, ale zawsze. Mimo to stosunkowo mało samców pisywało na ten temat dobre książki, a już ledwie garstce udało się stworzyć takie, które ludzkość uznała za klasykę i pokochała od pierwszego zajrzenia. Ponad wszelką wątpliwość jest w tym elitarnym gronie niejaki Publiusz Owidiusz Nazo (dzięki bogom nie Nazi…), przed prawie dwoma tysiącami lat pomykający sobie w todze po imperium rzymskim. I właściwie trudno się czytelniczej adoracji dziwić, skoro już tyle wieków przed Wisłocką spłodził on i wydał na antyczny świat „Sztukę kochania”. A ten z miejsca się w tej lekturze rozkochał. Z punktu wielbienia współczesnego czytelnika niektóre poglądy autora mogą jednak wydać się co najmniej dyskusyjne. Co wcale nie oznacza, że są głupie.
Wziąwszy na pisarski warsztat różnice pomiędzy życiem na kocią łapę a tkwieniem w podstawowej komórce społecznej, imć Owidiusz wyraził przykładowo pogląd, że miłość i małżeństwo wzajemnie się wykluczają, gdyż autentyczne może być tylko uczucie pozbawione nakazu prawnego. Szokujące? Może i tak, lecz w starożytnym Rzymie rzeczywiście uważano tę instytucję za nader mało pasującą do namiętności. Nie odmawiał natomiast nasz Roma-ntyk małżonkom prawa do zazdrości. Im, jak twierdził, jeszcze ona od biedy przystoi. Ale już okazywana w wolnym związku stanowi jeno dowód złego wychowania. Jakież to było praktyczne…
Na koniec mały poradnik dla podrywaczy. Jak podpowiadał pan Nazo, by nakłonić niewiastę do zejścia z drogi cnoty, nie trzeba wielkiego wysiłku. Wystarczy posłać do (pod)boju komplementy, szczególnie skuteczne wobec pań, którym już marszczą się wspomnienia pierwszej młodości. A gdy do werbalnej wazeliny lovelas dorzuci schludny wygląd, uprzejmość i galanterię, sukces ma murowany! Później zaś, co akurat od rajskiego zarania dziejów pozostaje niezmienne – kłopoty.