Zanim jeszcze zdołano tam przyjąć i wyleczyć pierwszego pacjenta, dopiero co otworzony w Legionowie wojskowy szpital wzięli na celownik miłośnicy upamiętniania wielkich rodaków. Całkiem przytomnie uznali oni bowiem, że w ślad za uruchomieniem placówki pójdą działania zwiadowcze mające naprowadzić żołnierzy tudzież MONistra na godnego jej patrona. No i zaczęli na tym kierunku manewry zaczepne.
Pierwsza z organizacji, która ruszyła do nazewniczego boju, zaproponowała nadanie szpitalowi imienia prezydenta RP zmarłego w katastrofie smoleńskiej. Druga zaś widziałaby w tej roli nieżyjącego od kilku lat lekarza i społecznika – człowieka, który w rozwijającym się po wojnie Legionowie od podstaw stawiał na nogi służbę zdrowia. Więcej kandydatur, póki co, chyba nie wysunięto. Oczywiście nie nam, maluczkim, rozważać ich zasadność oraz końcowe szanse, lecz jedna z nich wydaje się jakby bardziej „oczywistą oczywistością”. Bo o ile obaj zasłużeni Polacy z naszą dzielną armią miewali raczej luźne relacje, tylko jeden z nich – pan Zygmunt, był związany zarówno z miastem L., jak i z medycyną. A poza tym i jemu, i jej wielce się przysłużył. W starciu o szpitalny patronat powyższe atuty mogą wszak nie wystarczyć.
Każdy żołnierz wie, że gdy on strzela, to pan Bóg kule nosi. Z decyzjami jest w wojsku podobnie. Ktoś tam, na niższym szczeblu, może sobie coś roić, lecz wystarczy rozkaz zwierzchnika i plany diabli biorą! Nawet jeżeli ów zwierzchnik nie chadza w mundurze i zamiast wąchać proch, zwąchał się z polityką. Wkrótce to zapewne z jej szeregów pójdzie atak na pozycję szpitalnego patrona. Może to i chore, ale wynik tej operacji wydaje się raczej przesądzony.