Wspomniane w tytule obrzędy są dziwnym przejawem ludzkiej aktywności. Wszak człek przystępuje do nich wolny, a po wszystkim z wolnością się żegna. Klasycznym przykładem takiego osobistego aresztu na życzenie jest tzw. małżeństwo, kiedy to mężczyzna i kobieta (lub inny zestaw płciowy) z własnej i nieprzymuszonej(?) woli deklarują wspólne trwanie w szczęściu i w nieszczęściu, w zdrowiu i w chorobie, na zakupach, wizytach u teściowej i przy innych dopustach bożych. A co najważniejsze, do grobowej deski! Również całkiem dosłownie, gdyż trwanie w małżeńskiej idylli miewa niekiedy spory wpływ na termin ostatniego obstalunku u stolarza.
W całej gamie harcerskich, zakonnych i wszelkich innych ślubowań są jednak i takie, z których po pewnym czasie można się wywinąć. Po prostu przestają obowiązywać. Tą formę oddania w jasyr swej wolności preferują choćby członkowie i liderzy gminnych gremiów kierowniczych. Wójtom, burmistrzom, prezydentom i radnym kajdany przestają ciążyć po pięciu latach. A jeśli ktoś chce ponownego zakucia – proszę bardzo, lecz najpierw musi oddać się pod sędziowski osąd wyborców. I tu rodzi się problem, ponieważ gawiedź z oporem przyjmuje zobowiązania od tych, którzy wcześniej nie za zbytnio sobie z nimi radzili. Są więc tacy, co na samorządowej galerze wiosłują lat kilkanaście i tacy, którym dziękuje się już po kilku. Nie wynika to bynajmniej z litości, lecz z prostej kalkulacji. Już starożytni Czesi mawiali bowiem, że z niewolnika nie ma robotnika. A jeśli w publicznym fachu ktoś czuje się obco, szuka wrogów i sam kreuje przeciwności losu, pożytek z niego żaden – przynajmniej dla tzw. ogółu. Bo rodzina i partyjni kumple często jakoś tam się przy nim pożywią… Bywa że na, także tej parlamentarnej, diecie. Cóż, polski wyborca pamiętliwy akurat nie jest. Owszem, przed zaślubinami przy urnie lubi mieć szeroko otwarte oczy, ale po nich zbyt szybko i zbyt często je przymyka.