Dziś, wedle sztandarowego pleonazmu, cofnę się do tyłu. Otóż pewnego razu towarzyszka redakcyjnej niedoli przybyła do pracy spłakana jak po wenezuelskiej telenoweli. Nic, tylko spotkała ją tragedia, pomyślałem. I rzeczywiście! Szybko jednak pojawiły się między nami znaczne rozbieżności w temacie postrzegania jej przyczyn. Za łzami roztrzęsionej niewiasty krył się bowiem… niesprawny telefon komórkowy. Nie pamiętam już, jakiego rodzaju była to dolegliwość, to zresztą mało istotne. Ważny, ba, przerażający, jest fakt, że elektroniczny fetysz potrafił tak mocno zachwiać życiem współczesnego homo smartfonicus.
Pamiętam czasy, gdy aparat telefoniczny stanowił jeszcze wyposażenie mieszkania, a nie pałętał się po kieszeniach. Pamiętam, gdy dialog przy pomocy tego urządzenia był jeno substytutem rozmowy w wersji live, a nie celem samym w sobie. Pamiętam wreszcie, że zamiast esemesów pisywało się listy, a słowa typu „pzdr” lub „cze” w języku polskim nie istniały. Ktoś, i słusznie, pomyśli pewnie: co z tego? Ano niewiele. Świadomość istnienia i zalet życia pozakomórkowego daje mi wszak słodkie poczucie, że można inaczej. Jasne, natychmiastowy kontakt bywa nieoceniony. Na przykład, gdy kumpel odpala grilla, a buszująca po markecie reszta biesiadników zapragnie skonsultować z nim dobór właściwych przypraw. Lecz już będących na spotkaniu dam, które co i rusz reagują na dochodzące z torebki jęki, to ja jakoś nie chwytam.
Alienując się od społecznej telepsychozy (aparatu nie wyłącza ani na chwilę nawet moja czcigodna rodzicielka!), posługuję się sprzętem, który przekroczył wiek absolwenta zerówki. Wewnątrz przypomina za to seniora: jest powolny i ma kłopoty z pamięcią. Ale już samo patrzenie na niego to wspaniała terapia. Przypomina mi bowiem, że w życiu ważna jest nie forma, lecz treść, a głupi rozmówca zawsze pozostanie głupim rozmówcą. Choćby gadał przez wypasioną komórę.