Gdyby przeciętny obywatel zaczął nagle w świetle kamer opowiadać, ile to dobrego – w dodatku całkiem bezinteresownie – chce zrobić dla bliźnich, w najlepszym razie uznano by go za wariata. Niezłym przykładem może tu służyć pewien kandydat na prezydenta Białegostoku. Niezłym, choć nie idealnym, bo ani on, ani elementy jego rustykalnego image’u takie przeciętne znowu nie były. Fakt pozostaje faktem, zwykle nieufnie podchodzimy do osób, które ot tak, za darmo, chcą nam coś podarować. Z jednym wszak wyjątkiem: są nim politycy. Tak się już bowiem w tej całej demokracji utarło, że im akurat wolno raz na kilka lat udawać złote rybki. Mamić, obiecywać, kusić – bylebyśmy tylko w odpowiednim miejscu na liście postawili krzyżyk. I później poszli w diabły, aby o kampanijnych hasłach jak najszybciej zapomnieć. A już, broń Panie Boże, nie domagać się ich realizacji!
Całe to rozpalane przez sztaby opium działa, gdyż w odróżnieniu od polityków, masom trudno ogarnąć fakt, jak wielką karmione są iluzją. Bo przecież większość programowych deklaracji to nawet nie czcze życzenia, lecz bon moty wymyślone przez speców od sporządzania recept na wyborczy sukces. Określają oni tzw. target, badają jego oczekiwania, a następnie dyktują partyjnym liderom, co mają ludziom wmawiać, jak się ubierać, kłócić lub odpowiadać na niewygodne pytania. I choć być może są w polityce działacze napędzani bezinteresownością tudzież dobrymi chęciami, chcąc zaistnieć, muszą na blachę wykuć reguły politycznego marketingu. A to prawidła deprawujące i rychło brukujące piekło choćby najlepszymi chęciami.
Co więc powinien robić zwykły, krzyżykodajny obywatel: głosować czy nie głosować? Możliwości nie ma wiele. Gdy znów przyjdzie pora, sugeruję jednak tę pierwszą opcję. Też jest bez sensu, pozwala za to przez chwilę upajać się uczuciem, że wreszcie coś od nas zależy. A w życiu piękne są wszak właśnie tylko chwile…