Historia to jednak lubi się powtarzać! W wielu przypadkach, tak jak teraz, aż chciałoby się dodać: niestety. W dramatycznych, wojennych okolicznościach wróciły bowiem czasy, gdy przedmiotem pożądania wielu Polaków stał się mały i cienki dokumencik – paszport. Wróciły, miejmy nadzieję, nie na długo.
Dziś już z połowa społeczeństwa tego nie pamięta, ale za komuny, kiedy wyjazdy za granicę – zwłaszcza zachodnią – państwo mocno reglamentowało, o tę upragnioną książeczkę przeciętny obywatel musiał dobrze się postarać. Często nie obyło się przy tym bez skorumpowania urzędnika jakąś zakupioną w Peweksie flaszeczką lub innym drobiazgiem za dewizy. Przydatne były też, jak zawsze, znajomości. A gdy już otrzymało się paszport, to i tak nie „na zawsze”, bo po powrocie – jeśli akurat nie robiło się za dyplomatę albo ważnego strażnika socjalizmu – należało go w zębach do odpowiedniej instytucji odnieść. Nic dziwnego, że paszport kojarzył się wówczas z luksusem.
Dziś, wydaje się, rodacy upatrują w nim furtki, którą w razie potrzeby wymkną się spod nieprzyjacielskiego ostrzału. I, przynajmniej w Legionowie, stojąc w kolejce po klucz, są gotowi na wielkie poświęcenia. Dotarła otóż, do naszych uszu informacja, że aby w jakiś tam poniedziałek być liderem paszportowej kolejki przed ratuszem, ktoś przybył tam w… niedzielę przed północą. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, jakoby odrobinkę z tą zapobiegliwością przesadził. Szybko wyszło jednak na jaw, iż nie aż tak bardzo. Kiedy bowiem inny kolejkowicz, pewny swego, dotarł pod urząd około pierwszej w nocy, czekała na niego zaskakująca wiadomość: w ogonku był dopiero dwudziesty! Jak zatem widać, po kilku dekadach nasza żądza posiadania paszportu znów zdaje się nie znać granic. Tak jak wielu z jego szczęśliwych posiadaczy ma tylko blade pojęcie o tym, co może ich za tymi granicami czekać.