Od piątku do niedzieli sala widowiskowa legionowskiego ratusza rozbrzmiewała piękną muzyką i wspaniałym, mądrym słowem. Wszystko dzięki reaktywacji festiwalu wymyślonego ongiś w Miejskim Ośrodku Kultury, którego hasłem stał się tytuł wiersza Agnieszki Osieckiej – „Kiedy mnie już będzie”. W tym roku zaszczyt, zgodnie z lokalną tradycją, gwiazdorskiego rozpoczęcia imprezy przypadł w udziale Zbigniewowi Zamachowskiemu.
Inna tradycja, ale też dobry zwyczaj, nakazuje otwieranie festiwalu przez jego ojca chrzestnego. Nie inaczej było też w miniony piątek. – To kolejna, czwarta odsłona festiwalu, po przerwie związanej z pandemią. Poświęcony on jest trójce największych poetów polskiej piosenki: Agnieszce Osieckiej, Jeremiemu Przyborze i Wojciechowi Młynarskiemu. (…) A któż piękniej, lepiej i wspanialej aktorsko nie wykona między innymi ich piosenek, jak właśnie Zbigniew Zamachowski – wielki aktor, wielki poeta, po trosze kompozytor, interpretator piosenek tego nurtu – zapowiedział bohatera wieczoru Zenon Durka, dyr. Miejskiego Ośrodka Kultury.
Do Legionowa Zbigniew Zamachowski przyjechał z recitalem opartym na przedstawieniu „Zamach na MoCarta”, gdzie – właśnie z Grupą MoCarta – mógł on w pełni pokazać swoje muzyczne oblicze. Wszechstronnemu artyście towarzyszył na scenie jego wieloletni przyjaciel i współpracownik, pianista Roman Hudaszek. – Ten program zarówno skłania do zadumy i do refleksji, jak też, mam nadzieję, przyprawia o polepszenie humoru, bo w tych czasach dołować się jeszcze bardziej to myślę, że mimo wszystko sensu nie ma. Wszyscy stoimy przed takim dylematem, jak się zachować wobec tego, co się się dzieje, natomiast trzeba po prostu żyć: i nam, i tym, których to najbardziej dotyka, bo im też, jak sądzę, potrzeba odrobiny uśmiechu, który jest niezbędny do życia – uważa jeden z czołowych polskich aktorów. I z uśmiechem dodaje: – Swoją drogą, „Kiedy mnie już nie będzie” jako hasło festiwalu brzmi tak dosyć, powiedziałbym, niezachęcająco. Ale ponieważ znamy jego źródłosłów, jest absolutnie do przyjęcia. Ja na razie o tym, kiedy mnie już nie będzie, nie myślę. Raczej myślę i opowiadam państwu między piosenkami o tym, co było w tym moim dziwnym zawodzie.
Wprawdzie, z przyczyn politycznych, koncertowy repertuar pana Zbigniewa zubożał ostatnio o utwory Jaromira Nohawicy, wiele jednak na tym nie stracił. Wciąż bowiem pełną garścią czerpie z dorobku najlepszych polskich kompozytorów i poetów. Zarówno tych, którzy już odeszli, lecz także tych – jak choćby Piotr Bukartyk – godnie kontynuujących ich dzieło. – Ale też, trochę nieskromnie, wplatam kilka moich utworów. A czuję się całkiem do tego upoważniony, ponieważ tak naprawdę od śpiewania, od piosenek i od ich pisania wszystko się u mnie zaczęło. Ja już grubo ponad 40 lat występuję na estradzie i pomyślałem sobie, że nie ma nic niestosownego w tym, że obok takich wielkich mistrzów skromniutko wrzucę coś z własnej twórczości.
Zaczynając występ przy fortepianie, później Zbigniew Zamachowski brał do ręki głównie gitarę oraz inne, jeszcze mniejsze instrumenty – na przykład flet oraz melodykę. To zresztą jeden ze znaków szczególnych jego granego już od dekady, mocno „rozegranego” muzyczno-aktorskiego show. – Szalałem jeszcze bardziej jako instrumentalista, bo miałem przygotowane dwie piosenki Jarka Nohavicy, w których instrumentów, czy raczej instrumencików obsługuję z siedem, osiem. Ponieważ one wypadły, to tylko tak trochę dotykam tego tematu. Natomiast w zarejestrowanym na DVD przedstawieniu „Zamach na MoCarta” ambitnie obsługiwałem, i to naprawdę na żywo, bez żadnego playbacku, jak obliczyliśmy, czternaście instrumentów. Zawsze interesowało mnie wszystko, co wydaje dźwięki, a ponieważ wszystko wydaje dźwięki, to i na wszystkim daje się zagrać.
Śpiewająco wydając z siebie wiele przyjemnych nut, Zbigniew Zamachowski sporo też publiczności opowiadał. I używając do tego nienagannej, czasem trącącej już myszką polszczyzny, nie stroniąc też od autoironii, przywoływał rozmaite historie zza artystycznych kulis. Po prostu takie „z życia wzięte”. Jak choćby ta o młodej kobiecie, która zobaczywszy znanego „celebrytę”, zaczepiła go na ulicy i po krótkiej rozmowie stwierdziła, że jest „wyższy niż w rzeczywistości”… Zgromadzeni w ratuszu ludzie mogli się natomiast delektować wysokich lotów rzeczywistością muzyczną. Ich piątkowy gość kreował ją sprawnie, z humorem oraz, jako się rzekło, z dużym instrumentalnym rozmachem.
Jak w swoim stylu opisał ją kiedyś Wojciech Młynarski, „piosenka aktorska jest wtedy, kiedy aktor gra, że śpiewa”. I bez wątpienia miał sporo racji. Obok aktora potrzebuje ona jednak solidnego literackiego fundamentu. Takiego, na jakim oparty jest między innymi repertuar Zbigniewa Zamachowskiego i o który – nie tylko zresztą jego zdaniem – jest teraz coraz trudniej. – Jeżeli bierzemy za punkt odniesienia czasy, w których pisali Kofta, Przybora, Wasowski, Młynarski i wielu innych, to rzeczywiście dorównać do ich poziomu jest trudno. Mistrzów, póki co, nie ma, ale wierzę głęboko w to, że będą. Życie nie znosi próżni i przypuszczam, że już gdzieś się czają albo może już są, tylko my o nich nie wiemy, ludzie, którzy godnie zastąpią tych, których już niestety, przynajmniej fizycznie, pośród nas nie ma. Ale ciągle są obecni swoją twórczością – tym, czego dokonali, co napisali.