Dawno temu, za siedmioma ustrojami i okrągłymi stołami, w miejscu, w którym teraz żyjemy, rozciągała się kraina zamieszkana przez ludzi uśmiechniętych i szczęśliwych – Polska Rzeczpospolita Ludowa. Istny raj na Ziemi. A skoro na Ziemi, w przeciwieństwie do tego administrowanego przez Stwórcę, trzeba go było od fundamentów zbudować. Zwłaszcza że po zakończeniu światowej bijatyki przyszły Eden wyglądał dość marnie. Jak już się do tego budowania zabrano, elita nowego, socjalistycznego społeczeństwa (dla odróżnienia od obywateli, których komuna nie wzięła pod swe czerwone skrzydła, zwąca siebie towarzyszami) postanowiła, że trzeba to robić szybko. W ślad za tą zapłodnioną geniuszem myślą pojawili się bohaterowie poniższej opowieści – przodownicy pracy.
Można z opiewanych przez peerelowską propagandę robotników – rekordzistów drwić, lekceważyć przekraczane przezeń normy, czy wreszcie współczuć im ciężkiej harówy za uścisk dłoni i talon na pralkę „Frania”. Z dzisiejszej perspektywy taka ocena ich działań wydaje się – niczym ongiś nauki Lenina – jedynie słuszna i oczywista. Ale wtedy było inaczej, a właściwie, jak życzył sobie ongiś kandydat Kononowicz, nie było niczego. Oni zaś bardziej niż inni chcieli to zmienić. Przeto mielenie jęzorem zostawiając Bierutowi i spółce, zakasali rękawy i wzięli się do roboty. W tym nadzwyczajnym zapale, ale też zarażaniu nim innych, byli skuteczni i dzięki nim szybciej – niczym w socrealistycznej piosence – mury pięły się do góry. Kto wie, czy gdyby nie ekspresowo zaliczający normy czempioni murarstwa i hutnictwa, nadwiślańska kraina strząsnęłaby z siebie gruz tak szybko? Szczerze wątpię.
Dziś przodowników pracy nie ma. Najpierw powojenny entuzjazm został zastąpiony przez gierkowskie „czy się stoi, czy się leży…”, później zaś nastał jaruzelowy marazm. A teraz? Owszem, zapieprzamy jak nigdy wcześniej. Tyle że patriotyzm został wyparty przez konsumpcyjny amok i nie tyramy już dla ojczyzny, lecz głównie dla ponadnarodowych korporacji, które dawny kraj Polaków cichaczem, dzięki przyzwoleniu polityków, za nędzny grosz przerobiły na własny zakład pracy. Powie ktoś: takie czasy. Okej, ja to rozumiem. Ale dawnych mistrzów kielni na ten przygnębiający widok z miejsca by zamurowało.