Nie ma, może poza polityką, drugiej uprawianej przez rodaków profesji, w której zarobki tak znacząco odbiegają od wyników pracy. Piłka nożna w krajowym wydaniu jest pod tym względem bezkonkurencyjna. Za sprawą liczby goli strzelanych przez naszych walecznych futbolistów śmiało można zamiennie zwać tę dyscyplinę zerówką. Nie dość, że (własną, bo przecież nie kibiców) radość z gry przedkładają oni nad zdobywane punkty, to jeszcze miewają skrupuły przed umieszczaniem gały za linią bramkową wroga. Wszystko, jak sądzę, za sprawą polskiej gościnności oraz – w meczach wyjazdowych – z chęci zostawienia na obczyźnie miłych wspomnień o potomkach Lecha. Pudłując, celują w tym i reprezentacja, i rodzime kop-teamy. Owe osiągnięcia upoważniają nawet do twierdzeń o poczęciu nadwiślańskiej szkoły piłkarskiej. W skrócie zakłada ona granie na zero z przodu i taktyczne markowanie gry w obronie – taki, można by rzec, fut-babol. Póki co, jesteśmy w nim mistrzami świata. I dobrze, bo tymi prawdziwymi, chyba że Czesiek naśle na naszych rywali (je)sienny katar, w Katarze nie zostaniemy.
No dobrze, zapyta prostaczek, skoro więc na boisku jest tak źle, to czemu przy wypłacie jest tak dobrze? O ile u orłów orzących murawę za granicą tłumaczy to zamożność ich firm, w polskiej lidze gruncie taka teoria nadziewa się na kontrę. Większość składników produktu pod nazwą „jakaś tam” Ekstraklasa raczej bieduje, a mimo to wypłaca pracownikom fizycznym pensje idące w setki tysiaków. Zastanawiające. Pewnie najmniej w przypadku Legii, dbającej o swój budżet wzorowo. Przekonał się o tym kiedyś jeden z kibiców, który miał fart złapać wykopaną poza boisko futbolówkę. Cieszył się, póki nie otrzymał od ukochanego klubu listu, w którym ten domagał się przekazania mu na konto 429 zł „jako równowartość zabranej piłki”. To jest myśl! Skoro tak trudno zarabiać na trafianiu nią do bramki, lepiej od razu walić w trybuny! Większy cel i większa kasa.