Czasem podsłuchać coś na mieście jest bardzo trudno, innym razem to dziecinnie proste. I nie trzeba nawet wiedzieć, gdzie przyłożyć ucho. Inna sprawa, że sporo w tej kwestii – w tym również dobra komitywa lokalnych samorządowców – zależy od… rodzaju i natężenia dźwięku.
Weźmy choćby przedostatnią niedzielę, kiedy to raniutko, jeszcze przed nieodżałowanym „Telerankiem”, śpiące jeszcze uszy mieszkańców legionowskiego powiatu (i większości naszego kraju) przeszyło głośne wycie syren alarmowych. I choć powodem nie było żadne zagrożenie, lecz nakazana urz(ę/ą)dowo chęć upamiętnienia ofiar katastrofy smoleńskiej, tu i ówdzie lokalni samorządowcy uznali, że w obecnych okolicznościach taki akustyczny symbol jest odrobinę nie na miejscu. Przede wszystkim z uwagi na przybyłych do Polski uchodźców z Ukrainy, którym tego rodzaju sygnał nie kojarzy się z syrenim śpiewem, lecz raczej z nadlatującymi samolotami rosyjskiego najeźdźcy. I dlatego lepiej będzie im podobnych skojarzeń oszczędzić.
Czy to podejście z gruntu słuszne, czy może odrobinę na wyrost, nie nam, maluczkim, rozstrzygać. Doszły nas jednak słuchy, iż z legionowskiego ratusza powędrował w kierunku starostwa, dosyć nawet oficjalny, apel o pozwolenie w niedzielę syrenom „dzień święty święcić”. Poparty wspomnianą wcześniej, opartą na staropolskiej uprzejmości wobec gości, argumentacją. Najwyraźniej jednak albo nie trafiła ona tutejszym decydentom do przekonania, albo mocniej i skuteczniej cisnął ich ktoś z góry. Tak czy owak, jak wszyscyśmy się przed kilkoma dniami przekonali, guzik alarmowy został naciśnięty. Co o tym geście pomyśleli Ukraińcy, trudno wyczuć. Mamy jednak wrażenie, że i bez żadnych syren – dzięki panu Antkowi tudzież jego bombowym odkryciom – o tragedii pod Smoleńskiem aż do wyborczego końca obecna władza każe rodakom pamiętać.