Jako metoda dobroczynnej dystrybucji żywności, połączonej z zapobieganiem jej marnowaniu, tzw. jadłodzielnie są rozwiązaniem bliskim ideału. Problem pojawia się wtedy, gdy po ich zawartość zaczynają sięgać ludzie wystarczająco zamożni, którzy robić tego wcale nie muszą. A gdy już sięgną, bez żadnych skrupułów wszystko zabierają dla siebie. Wstyd przyznać, ale przykłady takiej podszytej skąpstwem łapczywości zdarzają się również w Legionowie.
Michał Margis, legionowski przedsiębiorca prowadzący między innymi bar Gruba Kaśka, powstanie w mieście jadłodzielni przyjął z zadowoleniem. W gastronomii trudno bowiem dokładnie oszacować, ile posiłków wyda się danego dnia, dlatego często po jego zakończeniu restauratorom coś tam w kuchni zostaje. Coś, co nie zawsze może poczekać do dnia następnego i z czym nie za zawsze też jest co zrobić. Pomijając, rzecz jasna, opcję najprostszą, czyli wyrzucenie do kosza, bo dla większości osób prowadzących tego rodzaju działalność gospodarczą to absolutna ostateczność.
Tak więc pan Michał podjął decyzję, że produkowane w barze, a niesprzedane do jego zamknięcia dania będzie zawoził do jadłodzielni. Solidnie i estetycznie zapakowane, tak jak robi się to dla klientów zamawiających posiłki na wynos. Jak postanowił, tak zrobił. Dzięki czemu lodówka ustawiona przy targowisku Mój Rynek zaczęła regularnie zapełniać się smaczną treścią. – Woziłem do niej jedzenie prawie codziennie. Szybko zauważyłem, że gromadzi się tam grupa mniej zamożnych ludzi, którzy na nie czekają. Zamykamy bar o siedemnastej, więc z reguły przed osiemnastą przywoziłem do jadłodzielni to, co nam z danego dnia zostało, a mieszkańcy brali tyle, ile im potrzeba – wspomina Michał Margis.
Jego dobroczynna działalność, do której zresztą – jako działacz społeczny – jest przyzwyczajony, trwałaby zapewne do dzisiaj, gdyby nie pewien bulwersujący incydent. Zdarzył on się w dniu, w którym przedsiębiorca przyjechał pod jadłodzielnię później niż zwykle, około godziny dwudziestej. – Wyjąłem z bagażnika pojemnik z zapakowanymi drugimi daniami, włożyłem je do lodówki, po czym wsiadłem do samochodu i odjechałem. Ale po chwili przypomniałem sobie, że nie zostawiłem zup. Kilka minut później wróciłem więc pod jadłodzielnię, no i ręce mi opadły… Zobaczyłem, jak białym, na oko kilkuletnim mercedesem zajechał pod nią pewien pan, który natychmiast zabrał wszystkie posiłki, które wcześniej zostawiłem. A tego dnia przywiozłem ich tam osiem – opowiada Michał Margis.
Trudno powiedzieć, czy wspomniany, rozbijający się mercedesem na „wuelu” delikwent ma taki wilczy apetyt, czy raczej węża w kieszeni i zdobywaną „za friko” żywnością częstuje później kogoś innego. Poza tym nie to jest w całej tej sprawie najważniejsze. Traktując jadłodzielnię jak hurtownię, niewysychające źródło pozyskiwania darmowych produktów spożywczych, wypacza się sens jej istnienia i zarazem skazuje na głód ludzi, których rzeczywiście nie stać na ich zakup. O zniechęceniu potencjalnych darczyńców, takich jak szef Grubej Kaśki, nie wspominając.
Problem zatem jest, i to spory. Kłopot w tym, że jak głosi stare ludowe porzekadło, syty głodnego nie zrozumie, przez co zapewne jeszcze długo do legionowskiej jadłodzielni zaglądać będą również ci, których stać na buszowanie po sklepowych lodówkach. Apetyt na chciwość prędko im nie minie.