Pokutuje przekonanie, że fajnie jest być dzieckiem. Nic bardziej mylnego, to jak… pokuta. O ile zachwyty nad beztroską egzystencją raczkujących ludzi można jeszcze zrozumieć (wszak nie muszą się martwić ani o zdobywanie pokarmu, ani o to, gdzie ten zjedzony trafi), określanie mianem szczęśliwych istot w wieku szkolnym jest ciut niefortunne. Dorosły ma przecież lepiej.
Najlepszy w uczniowskim życiu jest urlop, zwany też dla niepoznaki wakacjami. Pod warunkiem jednak, że po dziesięciu miesiącach darmowej harówy rodzinni nadzorcy młodego niewolnika wysupłają jakąś premię i wyślą go na kolonie. Często jednak nagroda za szkolną krwawicę nie nadchodzi, co wolny od nauki czas czyni ciągnącym się jak spłata kredytu pasmem narzuconej odgórnie nudy. A po wakacjach jest jeszcze gorzej. O ile do pracy nikt nikogo nie zmusza (ba, władza za leniuchowanie chętnie płaci), członkiem klasowej społeczności do pewnego wieku być trzeba. Tylko raz, kilkadziesiąt lat temu, 1 września małolatom się upiekło. Stokroć bardziej woleliby oni jednak wtedy zaliczać „bomby” w dzienniku, niż chować się przed tymi spadającymi z udekorowanego czarnymi krzyżami nieba.
Inna sprawa, że w szkole wojna trwa bez przerwy: młodszych ze starszymi, uczniów z nauczycielami i woźną, dyrektora ze związkowcami, nie licząc mniejszych potyczek. To być może dlatego mnóstwo polskich dzieci ma zaburzenia emocjonalne, leczone w dodatku z rzadka, bo jeden pedagog lub psycholog przypada średnio na kilkuset uczniów. Czym państwo dziatwie za powyższe stresy odpłaca? Bezwartościowymi ocenami. Owszem, czasem przeliczalnymi na tableta lub rower, lecz z biegiem lat dewaluującymi się niczym teraz rubel. Koszmar? Na szczęście nie, gdyż ogromu swych udręk dziatwa nie ogarnia. Mało znając życie, daje oświacie ściemniać, odliczając dni do finału edukacji. Dopiero później małolaty pojmą, że uczniami pozostaną na zawsze – w szkole życia.