Niejaki Jan Kochanowski, zamieszkały w Czarnolesie przy ul. Lipowej, jak samo nazwisko wskazuje, do kochania był pierwszy. W historii rodzimej literatury zapisały się głównie dwa jego miłosne zadurzenia: jedno nieszczęśliwe, do zmarłej córki, oraz bardziej popularne, ulokowane w tym, czym każda żyjąca istota mniej lub bardziej się cieszy… a właściwie nie cieszy – w zdrowiu. Mądry ten człek już wieki temu zauważył, że to trudne do nabycia dobro ceni się dopiero po jego stracie. Jasne, inaczej (czytaj: wcale) zwraca nań uwagę krzepki nastolatek, inaczej zaś osobnik, który w trakcie zdobywania pierwszego piętra zaczyna rozumieć nazwę homo sapie-ns. To normalne. Zdrowotną zadyszkę łapiemy dopiero z biegiem lat, dostrzegając po drodze istnienie narządów, jakich byśmy się w sobie nie spodziewali. Ewentualnie cierpiąc z powodu postępującej atrofii elementów, na których funkcjonowaniu – z racji przysparzanej za ich pośrednictwem frajdy – mocno nam zależy. Wówczas ronimy łzy. Jasne, każdy czasem potrzebuje się od góry zmoczyć. Byleby tylko pamiętał, że są ludzie, którym życie o wiele bardziej nie uszło na sucho.
Taka refleksja powinna stać się dla nas niczym w Izraelu pójście w kamasze – obowiązkowa. Ze szczególnym uwzględnieniem patologicznych malkontentów i ciułaczy doczesnych dóbr wszelakich, łaknących kolejnego wcielenia „ajfona”, wymiany wozidełka albo trzydziestej ósmej pary butów. Bo dopiero kontakt z ciężko chorym człowiekiem lub też cierpiącymi od urodzenia dziećmi, latami nabywającymi umiejętności przez tzw. normalnych ludzi nawet niedostrzegane, pozwala z odpowiedniego dystansu spojrzeć na żałosną małość codziennych problemów, problemików i problemiątek. Wielu więźniów, mogąc „za karę” pracować w szpitalach czy hospicjach, taką szansę dostało. Teraz pora na osobników zapuszkowanych w ciasnej celi jałowego konsumpcjonizmu. Od razu wolności pewnie nie zaznają, ale może życie przestanie być z ich perspektywy w kratkę.