Sporo się ostatnio mówi o czytelnictwie, przeto i ja dorzucę kilka zdań o pewnej lekturze. I o tym, że drzewiej każdy rodak mógł zostać literatem. A to dzięki temu, że za tak gromko potępianego PRL-u nawet w najmniejszym sklepie czy zakładzie usługowym zawsze wisiała specjalna książka. Kto chciał, mógł ją sobie w wolnych chwilach (których członkowie kolejki mieli wówczas pełen asortyment) poczytać. Lecz posiadał też prawo wzbogacania zawartych tam treści! W całym kraju ta cenna pozycja nosiła jednakowy tytuł: Książka życzeń i zażaleń. Dzięki temu autorzy poruszali ograniczoną liczbę wątków, żywą, emocjonalną polszczyzną opisując to, co ich w danej placówce wk…ręca na wysokie obroty. Wadą tego best-felera była kiepska puenta. Choćby nawet klient wzniósł się na literackie wyżyny, pani Lodzia z mięsnego, mając to głęboko w szynce, i tak jego dziełem nie faszerowała sobie móżdżku. Cel zostawał wszak osiągnięty: obywatel opisał, co mu leży na wątróbce i przez sam ten fakt doznawał petenckiego oczyszczenia. Czasem, jeśli trafił na trefne podroby, po uprzednim przeczyszczeniu. Ale rzadko.
Dziś takich książek już nie ma. Przepoczwarzyły się, ku utrapieniu władzy, w internetowe skrzynki umożliwiające słanie pytań do prezydenta/wójta/burmistrza czy innego sołtysa (niepotrzebnego w porę skreślić). Zrazu zadawane nieśmiało, teraz spadają na decydentów niczym za komuny odznaczenia. Ośmielony lud psioczący miast i wsi, korzystając z sieciowej anonimowości, nie tylko pyta, lecz również wytyka, żąda tudzież oczekuje. I bez względu na to, czy taki sygnał ma sens, czy mu go brakuje, do każdej z poruszonych spraw zarobiony mąż samorządowego stanu powinien się, za przeproszeniem, ustosunkować. Jego szczęście, że ma od tego ludzi.
Cóż, postęp techniczny jest dobry, tyle że momentami kłopotliwy. Gdyby w urzędach wisiały książki dla zrzęd, egzystencja ich pracowników byłaby bardziej higieniczna. Owszem, i w necie, i na kartce napisać można niby to samo. Mailem nie da się jednak podetrzeć.